Выбрать главу

- Sztab OP - rozległo się z wiszącego gdzieś nieopodal głośnika, ale tym razem głos zabrzmiał po ludzku, nie jak automat. - Niebezpieczeństwo od morza! Bardzo groźna sytuacja dla ulic Narożnej, prospektu Wolności, Prospektu Odrodzenia...

Ojciec szarpnął Lidkę za rękę i krzyknął Timurowi: - W prawo!

Wielu ludzi postąpiło tak samo. Rzucili się na boki, zaczęli przeskakiwać przez tych, którzy upadli, tamci jednak jakoś się podnosili. Poleciały szkła mieszkań na parterze - ludzie pchali się w wąskie zaułki, włazili w okna, chwytali za niskie balkoniki. Wiedzieli to, czego nie wiedziała Lidka...

- Trzymaj się!

Depcząc po chrzęszczącym, rozbitym szkle, zdołała jakoś złapać czyjąś wyciągniętą rękę i wdrapać się na balkon, porośnięty suchą winoroślą.

Więc to tak...

Po ulicy Narożnej potoczyła się fala paniki. Ci, co napierali z tyłu, gnali teraz na złamanie karku, to już nie był tłum, ale kompletnie nieuporządkowany ludzki potok. Lida patrzyła i wydawało jej się, że czuje, jak się jej rozszerzają źrenice.

- Trochę za wcześnie... - wychrypiał ktoś obok.

- Za mną - odezwał się ojciec.

Drzwi balkonu były otwarte. Lidka, Jana, ojciec i jeszcze jacyś ludzie przeszli przez obce mieszkanie, opustoszałe i piękne, pachnące kroplami na serce, staroświecko umeblowane, z okrągłymi serwetkami pod talerze na jedynym stole i porcelanowymi figurynkami na jedynej szafie. Lidka nie wytrzymała i zapłakała - ni to ze strachu, ni z litości nad samą sobą.

Dom był sześciopiętrowy. Właz na dach był już otwarty i ludzie wydostawali się jeden za drugim, jedni gorączkowo, inni pozornie przynajmniej zachowywali spokój, ale wszyscy bardzo się spieszyli.

- Naprzód...

Przewody na dachu były pozrywane i pętały się pod nogami. Anteny stały niczym żelazny, pochylony w jedną stronę las. Lidka szła i nie mogła pozbyć się myśli, że wszystko to już kiedyś było... Lazła po dachu...

Mostek! Z dachu na dach ktoś przerzucił przeciwpożarową drabinę - trzeba było przejść z dziesięć metrów po żelaznych szczeblach, trzymając się jedynie cienkiej poręczy. Lidka zagryzła wargi...

- Nie patrz w dół - odezwał się ojciec głuchym głosem.

Na dole jeszcze byli ludzie. Jedni biegli, inni leżeli bez ruchu. Lidka starała się nie patrzeć.

Żelazo było nieznośnie zimne. Lidka jakoś by to ścierpiała, ale od chłodu sztywniały palce i traciły czucie - a z tyłu ją popychano... szybciej, pospiesz się...

Mostek skończył się zejściem na sąsiedni dach. Lidka zeskoczyła niezbyt zręcznie, ale ojciec zdążył ją w porę złapać i postawić na papie. Obok ciężko sapała Jana.

- Naprzód!

Ruszyli niemal biegiem, zresztą, wszyscy obok też biegli; potem biegnący przodem mężczyzna zatrzymał się nagle i Lidka z rozpędu wpadła mu niemal na plecy.

- Patrzcie! Tam...

Na sąsiednim dachu rozległy się przeraźliwe krzyki. Darła się kobieta... nie, raczej dziewczyna w wieku Lidki. Lidka w odpowiedzi też zaczęła wrzeszczeć, a do krzyku przyłączyła się Jana i ktoś jeszcze...

Ocknęła się od uderzenia w twarz.

- Zamknij gębę! Naprzód...

Biegnąc w kierunku, w którym ją popychali, zdążyła się obrócić i zobaczyć to, co trzęsącymi się palcami pokazywali panikarze. Zobaczyła na szczęście tylko kątem oka.

Glefa. Sięgała grzbietem chyba do drugiego piętra. Poruszała się pionowo. Mokra. Z na poły otwartej paszczy zwisał jej, niczym ogromna chusteczka, skrawek płótna z reklamowego panelu „Twoja Kawa”, na którym był uśmiechający się radośnie blondyn z parującym kubkiem w ręku.

- Naprzód, głupia!

Grzmot. Wprost z nieba opadł śmigłowiec i Lidce się wydało, że pęd powietrza zdejmie jej głowę z ramion. Z czyjejś głowy sfrunął puchowy beret, a helikopter przechylił się w bok i poczęstował glefę serią - a przynajmniej nikłe i z filmów wzięte doświadczenie Lidki powiedziało jej, że to była seria. Tatatatata... Potwór od razu zmniejszył się z dwa razy...

- Obrońcy - płaczliwym głosem odezwał się ktoś za plecami Lidki. - Przyszedł wasz czas, dzieci...

Lidka biegła, wysoko unosząc kolana, bojąc się potknąć o jakiś leżący przewód albo fałdę papy. W biegu przypomniała sobie swoje stare wypracowanie, chyba z trzeciej klasy, o przyjaźni dziewczynki i dalfina.

Kolejny żelazny mostek. Ludzi na dachu było coraz więcej, w pewnej chwili ojciec krzyknął: „Timur!”. Lidka natychmiast spostrzegła brata i mamę. Mama nie czuła się najlepiej. Ciężko oddychała.

Huk helikopterów. Nowy wicher. Wystrzały. Seria. Kadłub helikoptera zawracającego nad sąsiednią ulicą. Lidka zrozumiała, że zazdrości pilotom, którzy nie muszą się bać i rozpychać łokciami, są wszechmogący, latają i tak pięknie bronią spokojnych mieszkańców miasta.

W następnej chwili, gdzieś z tyłu, od morza, rozległ się grzmot wybuchu. W czerwone niebo wzbił się dym z ogniska płonącego nad resztkami rozbitego helikoptera. Timur powiedział coś, czego Lidka nie usłyszała. Teraz nie dało się usłyszeć nawet najgłośniejszego krzyku...

Ojciec szarpnął ją za rękę.

Kolejny właz. Drabina w dół. Stopnie jakieś mokre. Kupa śmieci - guziki, papiery, podeptane rękawice. Zapach moczu. Wyjście na podwórze. Klomb stratowany, że widać tylko glinę. W poprzek klombu leży rozciągnięty człowiek w ciemnym płaszczu.

Ojciec na sekundę się zatrzymuje. Odwraca leżącego na plecy. Nieznajomy ma może z sześćdziesiąt lat i patrzy w niebo szklanym wzrokiem. Trup.

Biegną dalej, bez słowa. W łukach bram - wciąż ta sama ulica. Teraz jechały po niej samochody, chyba cofających się oddziałów OP. W powietrzu unosi się zapach spalin.

- Koniec Narożnej - oznajmił ojciec z wyraźną ulgą w głosie. Mama milczała i wstrzymywała dech.

Wydostali się pod łukiem bramy wprost w tłum innych zasapanych uciekinierów. Niektórzy ich wyprzedzali, inni wyraźnie odpadali z konkurencji. Jakiś człowiek w hełmie okrywającym mu całą twarz klął aż się dymiło i krótką pałką pokazywał, w którą stronę należy biec. Drugi, w takim samym hełmie, tkwił w wieżyczce pancerki, która zatrzymała się w poprzek Narożnej. Za jego plecami kłębiła się ściana nieprzeniknionego dymu. Ulica stała w ogniu.

- Wrota! - zawołała mama, podbiegając do pancerki. - Chłopcy, Wrota się jeszcze nie otworzyły?!

Ten z pałką sypnął jeszcze cięższymi przekleństwami. Tkwiący we włazie wieżyczki pokręcił przecząco hełmem.

Lidka poczuła, że jej serce zapada się gdzieś w głąb brzucha. Leci w dół, ale wciąż się telepie. Jeszcze chwila - i będzie mogła wysrać własne serce, razem z ogniem, zapachem spalenizny, jak roztańczoną pochodnię. „Tym razem Wrota się nie otworzą”.

- Naprzód! - rozkazał ojciec. Lidka nie usłyszała słów, ale odczytała je z ruchu jego warg. Jednocześnie syknęła z bólu, bo ktoś brutalnie szarpnął ją za rękę.

Wybiegli na Aleję Odrodzenia, oszałamiająco szeroką w porównaniu z Narożną. Tu ludzie szli względnie luźno. Lidka postarała się dostosować do powszechnego tempa i odzyskać spokojny oddech.

Wrota się otworzą. Po prostu jest jeszcze za wcześnie. Na razie za wcześnie. Druga godzina od początku mrygi... A może już trzecia?!

Apokalipsa zaczęła się wtedy, gdy zabójcy wsadzili sześć kul w pierś Andrieja Igorowicza Zarudnego.

Nie, apokalipsa zaczęła się wcześniej...

Nogi są za krótkie. Głowa za blisko ziemi. Co to mówił Andriej Igorowicz o niskim wzroście?