Выбрать главу

To było tak dawno, a ciągle przechowuję to wrażenie w pamięci. Razem z puzzlami, których nie dało się ułożyć. Razem z pierwszą miłością, pierwszym prawdziwym żalem, pierwszym wejściem do Głębi, pierwszą zdradą…

– Pozwoli pani?

Patrzę spode łba na Czyngisa, kiwam głową i przesuwam się trochę, robiąc mu miejsce.

– Śmieszne – mówi Czyngis półgłosem. – Wszystkie zdolności okazują się diabła warte, gdy prowajder odłącza cię od sieci. Na jedno jedyne polecenie z MWD.

– A jak teraz wszedłeś? – pytam.

– Po staremu, przez linię telefoniczną. – Czyngis siada obok.

– Nie zdradziłam was – zapewniam. – Obserwowano was od samego początku, ale uznano, że podnoszenie alarmu jest niewskazane. Dlatego was ignorowali, a kiedy zaszła potrzeba, wyłączyli.

Kiwa głową i milczy, chociaż wiem, że bardzo chce zadać pytanie.

– A jak mnie znalazłeś? – pytam. – Jest na mnie marker?

Czyngis kręci głową.

– Nie… Pomyślałem, że zwykle ludzie umawiają się pod pomnikami. Dasz łyka?

Do sklepiku z bezpłatnym piwem jest kilka kroków, ale daję mu butelkę i zaczynam mówić o tym, o czym nie mam prawa opowiadać. O tym, jak ludzie nie stają się nurkami.

– Dziękuję – mówi Czyngis, gdy kończę swoją opowieść. Dziękuję. Wierzę, że mimo wszystko jesteś po naszej stronie.

– A co ja mam z tym wspólnego? Przecież nic nie zrobiłam.

– Zrobiłaś – odpowiada z przekonaniem Czyngis. – Nie chciałaś, żeby im coś z tego wyszło. Może jako jedyna z tych, którzy obserwowali eksperyment.

– No to co? Wielu rzeczy nie chcę.

– Głębia to coś więcej, niż się zwykle myśli – mówi z przekonaniem Czyngis. – To nie tylko sfera przebywania. Jesteśmy cząstkami Głębi. Ona staje się taka, jaką chcemy ją widzieć. Gdybyśmy chcieli wypełnić ulice nurkami, już by się to stało. Widocznie tak było trzeba: ktoś z obserwujących eksperyment musiał nie chcieć, aby projekt zakończył się sukcesem.

Śmieszny facet. Niby dorosły człowiek, a…

– No dobrze, niech będzie, że to moja zasługa – zgadzam się. Przekonałeś mnie.

Czyngis uśmiecha się i oddaje mi piwo.

– Twój przyjaciel Stiekow… Naprawdę poszedł do więzienia, żeby schudnąć?

– Bóg raczy wiedzieć. – Czyngis wzrusza ramionami. – Nigdy tak naprawdę nie wiem, kiedy mówi poważnie. Pewnie sam nie zawsze to rozumie… Karino?

– Tak? – pytam, patrząc na niebo.

– Beznadziejny ze mnie amant – przyznaje samokrytycznie Czyngis.

Nie zaprzeczam. Pewnie w szkole panienki wieszały mu się na szyi. Tacy faceci uczą się uciekać przed dziewczynami, a nie zabiegać o ich względy.

– Ale wirtualne piwo nie jest najlepszą rzeczą na świecie – kontynuuje Czyngis. – Czy mógłbym cię zaprosić do restauracji?

O rany… Najpierw nie było żadnego, a teraz ustawiają się w kolejce. I Tomilin, i Czyngis…

– Czyngis – mówię, krzywiąc się – opowiem ci jedną historię.

– Opowiedz.

– Miałam w dzieciństwie taką układankę… Puzzle, nawet bardzo ładne. Byli tam rycerz i księżniczka, pochylali się ku sobie. Ułożyłam całe, brakowało tylko jednego elementu, między ręką księżniczki a głową rycerza. Rozumiesz, zapomnieli włożyć do pudełka!

Czyngis milczy.

– Ja jestem pewnie taką księżniczką – kontynuuję. – Do czego wyciągam rękę, nic nie wychodzi. Lepiej się do mnie nie pochylaj.

– Znam te puzzle – odpowiada niespodziewanie Czyngis. Jego głos zmienia się, teraz jest speszony, pełen poczucia winy. – Wiesz, że te wszystkie mozaiki są wycinane na podstawie wyliczonych na komputerze schematów?

– No, wiem.

– Zdarzało ci się tak, że zamiast jednego kawałka wkładałaś drugi? Niby pasował, ale zostawała szczelina, maleńka, niewidoczna…

– Zdarzało.

– No i kiedyś puzzle pocięto bardzo pechowo. Można je było ułożyć na dwa sposoby. Jeśli złożyłaś nieprawidłowo, zostawały szczeliny, maleńkie, niewidoczne, a w rezultacie na środku zostawało puste miejsce. Zrobił się z tego straszny skandal, co najmniej połowa tych, którzy kupili puzzle, ułożyła je nieprawidłowo. Potem zasypali firmę reklamacjami.

– Kłamiesz… – mówię stropiona. – Nie mogło się tak zdarzyć!

– Przypadkiem nie mogło – przyznaje – ale firmę wyhaczył w sieci pewien młody, nieodpowiedzialny rosyjski haker. Postanowił sobie zażartować, posiedział w nocy nad kalkulacjami… Nie przyszło mi do głowy, że zrobię krzywdę kilku tysiącom ludzi. Słowo honoru, Karino, dopiero potem zrozumiałem…

Jaka szkoda, że wirtualne naczynia się nie tłuką!

Ciskam butelką w głowę Czyngisa, ale robi unik.

– Żałosny, paskudny, tchórzliwy potworze! – Zachłystuję się w poszukiwaniu epitetów. – Ty!…

– Dlaczego potworze? – oburza się Czyngis, trzymając się w bezpiecznej odległości. – Karino, słowo honoru, wyrażam skruchę!

– Wiesz, jak ja rozpaczałam?! – krzyczę. – Może od tamtej pory mam uraz psychiczny!

Cały skwer, nie wyłączając policjanta, obserwuje nas z rosnącym zainteresowaniem. Drugi raz w tym samym miejscu… Ale obciach…

– Mam znajomego psychoanalityka – informuje Czyngis. – Karino, wybacz mi! Byłem wtedy młody i głupi!

Odwracam się na pięcie i dumnie oddalam od pomnika. Z tłumu padają okrzyki. Czyngis dogania mnie i prosi żałośnie:

– Słuchaj, to przecież było piętnaście lat temu! Nawet gdybym kogoś zabił, już by mnie wypuścili! Karino, jak mógłbym odkupić swoją winę?

Zatrzymuję się i mierzę go wzrokiem. Mówię wyraźnie, cedząc słowa:

– Jutro o ósmej. Pod moją klatką. Z bukietem kwiatów. I pamiętaj, że nie lubię róż.

– O ósmej… – mówi Czyngis głosem męczennika.

– O ósmej wieczorem – precyzuję. W końcu nie jestem oprawcą.

– Naprawdę, strasznie mi wstyd… – zaczyna znowu Czyngis.

– Spadaj i żebym cię do jutra nie widziała! – rozkazuję.

Czyngis kiwa głową i rozpływa się w powietrzu.

– Cholerny nurek – mówię tylko.

Robię jeszcze kilka kroków i zaczynam się śmiać.

Z siebie. Z małej dziewczynki, która chciała ułożyć puzzle jak najszybciej i wolała nie zauważać drobnych niedokładności. A potem dośpiewała sobie całą filozofię.

Z dziewczynki, która nie chciała dorosnąć.

Ciekawe, ile czasu zajmie mi prawidłowe ułożenie puzzli?

1100.1

Lustra (Finał niebieski)

Kim jestem?

Chciałabym wiedzieć. My wszyscy, którzy wolimy żyć w Głębi, jesteśmy dziwakami. Mamy swoje przyzwyczajenia. Ale gdy tych dziwactw staje się zbyt dużo, różnica między nimi jakoś się zaciera.

Co z tego, że moja przyjaciółka, która w Głębi uwielbia skakać ze spadochronem, w prawdziwym życiu ma lęk wysokości? Co z tego, że mój pierwszy wirtualny mąż okazał się dziesięcioletnim ukraińskim urwisem? Co z tego, że czasem lubię wejść do lasu rozciągającego się wokół Deeptown – bezkresnego, ponurego lasu, który stanowi tło – i spacerować godzinami w strzępach sinej, porannej mgły… Tam zawsze jest ranek, zawsze półmrok.

Wszyscy jesteśmy tak dziwni, że aż staje się to zwyczajne.

– Jestem zwykłą dziewczyną – mówię Tomilinowi. – Może tylko trochę częściej włóczę się po Głębi, to wszystko… Może dlatego zrozumiałam.

– Denis, wyjdź – komenderuje Tomilin, nie odrywając ode mnie wzroku. – Wiesz, co robić.

Programista wychodzi. A Tomilin robi krok w moją stronę, ujmuje mnie mocno za łokcie, zagląda w oczy i pyta, przechodząc na „ty”:

– Skąd jesteś, dziewczyno?