Выбрать главу

Mówię niewłaściwe rzeczy. Robię nie to, co bym chciała. Ale za to robię to… co jest dozwolone.

Przez kogo?

– Tak – potwierdza Czyngis. – Zdolności są diabła warte, gdy prowajder odłącza cię od sieci. Na jedno jedyne polecenie z MWD.

– To jak teraz wszedłeś? – pytam.

– Po staremu, przez linię telefoniczną. – Czyngis krzywi się. Czuję się tak, jakbym się przesiadł do żyguli.

– Żyguli też samochód, niektórzy nie mają nawet takiego – mówię odruchowo. Samo posiadanie auta w Głębi to spory luksus, w pewnym okresie transport prywatny był całkowicie zabroniony.

A już mieć wirtualnego jaguara… Podatek taki, jak od prawdziwego. Podobnie jest z wirtualnymi rolleksami i patkami, i z czterdziestoletnią whisky… Ludzkie ambicje żyją również w Głębi.

– Wybacz, nie chciałem się urazić – mówi szczerze Czyngis. No i… co tam?

– Nic. Totalna klapa – odpowiadam. Zaczynam opowiadać i kierowcy, który zdołał skręcić i o zabójcy, który ożywił liska…

Czyngis uśmiecha się coraz szerzej. Chcę zapytać go o coś innego… o coś zupełnie innego. O to, gdzie się właściwie spotykaliśmy!

Ale kontynuuję opowieść.

– Liczyłem na to – mówi Czyngis. – Przysięgam, że liczyłem.

– Dlaczego? – pytam.

– Głębia to coś więcej, niż przywykliśmy sądzić – mówi z przekonaniem Czyngis. – To nie tylko strefa występowania, to coś jeszcze. Jesteśmy cząstkami Głębi. Ona staje się taka, jaką chcemy ją widzieć. Gdyby wszyscy zapragnęli wypełnić ulice nurkami, już by się to stało. Ale nie chcieliśmy, więc Głębia nie pozwoliła.

– Mówisz tak, jakby ona żyła – zauważam.

– Bo sądzę, że tak właśnie jest. – Czyngisa wcale nie peszą moje słowa. – Sieć stała się zbyt wielka. Nie można połączyć ze sobą milionów komputerów i oczekiwać jedynie zmian ilościowych. Zostawiamy w Głębi swoje ślady: odciski słów, czynów, pragnień. Uczymy ją, oddajemy jej część swojej duszy. Głębia musi kiedyś dojść do uświadomienia sobie siebie.

– Uświadomienia sobie, że jest kim? – pytam. – Rozciągniętą po całej kuli ziemskiej pajęczyną kabli, milionami komputerów?

Elektronicznym Frankensteinem? Potworem, monstrum, golemem, koktajlem z ambicji, żądzy, głupich gadek, filozofowania? Myślisz, że taka Głębia może zrozumieć w sobie człowieka? Że człowiek może zrozumieć taką Głębię?

– Może jest inaczej – sugeruje Czyngis. – Przecież my nie myślimy o tym, że nasz rozum to iskierki na pajęczynie synaps pomiędzy kaszą neuronów. Uświadamiamy sobie swoją osobowość, a nie poziom hormonów we krwi czy walkę pradawnych instynktów.

Milczy, wyjmuje papierosa z niebiesko-białej paczki mild seven.

Zanim zapali, dodaje:

– W każdym razie zawsze możemy zdecydować, kim jesteśmy: człowiekiem czy golemem.

– Czyngis, chodźmy stąd – proszę. – Znasz gdzieś tutaj jakąś miłą knajpkę?

– Lepiej w prawdziwej Moskwie. Jest taka restauracja… – zaczyna Czyngis.

Kręcę głową. Wydaje mi się, że wystarczy zamknąć powieki i zajrzeć w ciemność, żeby zobaczyć coś, czego nie chcę widzieć.

Bezkresną szarą mgłę, kaszę neuronów, mrugającą ognikami synaps.

Nie zamykam oczu.

– Zaczynam się bać, że tak naprawdę ty… – Czyngis nie kończy.

Biorę go za rękę. Ręka jest prawdziwa, żywa i ciepła. Człowiek, a nie golem.

– Czyngis, nie jestem facetem, nastolatką, staruszką ani potworem. Jestem taka, jaką mnie teraz widzisz, i tylko taka. Inna Karina nie istnieje.

– Okej – mówi po krótkiej przerwie. – Wybacz.

– To nic – odpowiadam, wsiadając do samochodu. – Dzisiaj jest taki dziwny dzień… Wyobrażasz sobie, Tomilin uznał, że jestem kontrolerką z innej instancji, z FSB…

– Nie wypowiadaj tego głośno – żartuje Czyngis. – A skąd takie przypuszczenia?

– Nie zdołali przebić mojej ochrony i wyśledzić kanału.

Czyngis kiwa głową i wyznaje:

– Ja też, szczerze mówiąc, próbowałem cię wyśledzić. Doszedłem do wirtualnego mieszkania, i to wszystko. Wspaniały pierścień, nie zrozumiałem, na czym polega ta sztuka.

– To tata – mówię bez wahania. – Jest dobrym programistą. Widocznie postawił swoją ochronę.

– Poważny tata – przyznaje Czyngis.

Jaguar rusza; odchylam głowę i patrzę kątem oka na Czyngisa.

Jaki on podobny do mojego rycerza ze starych puzzli…

Ta mozaika nigdy nie ułoży się do końca. Wiem. Wiem o tym, nawet nie zamykając oczu.

Ale rycerz i księżniczka wcale nie muszą o tym wiedzieć.

CIENIE SNÓW

1. Kurierzy i sportowcy

Gdy późnym wieczorem wyszedłem z lasu zmęczony, głodny, zły i nienawidzący całego świata oraz siebie na dokładką, natknąłem się na abori.

Tubylec siedział na betonowej płycie ukośnie wystającej z ziemi. Tej części kosmodromu od dawna nie używano, ułożone niegdyś z taką starannością płyty pokruszyły się i trawa wypierała je sukcesywnie. Z tyłu, za mną, beton zdążył się zmienić w kruszywo, nieprzypominające nawet produktu ludzkich rąk. Z drugiej strony, bliżej miasteczka, płyty jeszcze się trzymały. Najpierw się wybrzuszały – to obcy grunt próbował je wyprzeć, potem przyjmowały dawny wygląd.

Abori popatrzył na mnie – wypukłe oczy zapulsowały, regulując ostrość. Podciągnął długie, chude nogi, jakby się bał, że go ściągnę z płyty.

– Pokój i miłość – burknąłem, omijając płytę z tubylcem.

To był stary osobnik, szary kolor pseudoskóry zdradzał podeszły wiek. Tacy często dostają napadów kaszlu, a ja nie miałem ochoty ścierać z kombinezonu żrącego śluzu.

– Pokój i miłość – powtórzył abori.

Zatrzymałem się. Tubylcy mogli jedynie kopiować ludzką mowę, ale sam fakt, że się odezwał, świadczył o pragnieniu rozmowy.

– Dobrze, przyjacielu, słucham – powiedziałem, zatrzymując się w bezpiecznej odległości.

Abori zmarszczył spłaszczony nos i powiedział:

– Dobrze… przyjacielu…

Czekałem. Istotę, która mówi przez nos tylko po to, żeby przykuć twoją uwagą, należy traktować pobłażliwie.

Abori oderwał rękę od płyty, wsunął ją w fałdy pseudoskóry.

Czekałem cierpliwie, aż przestanie grzebać w swoich wnętrznościach. Może go wątroba zaswędziała…

Tubylec wydał chlupiący dźwięk, wyjął małą pomarańczową kulkę i podsunął w moją stronę, turlając na dłoni.

Perła była piękna!

Nie żaden Świt Imperium czy Kwiat Plazmowy, ale pełnowartościowa perła pierwszej kategorii, a to oznaczałoby dla mnie pięć lat życia na niezłym poziomie.

Albo bilet na Terrę.

Zrobiłem krok w stronę abori i tubylec natychmiast ukrył perłę w swoim ciele.

– Woda? – spytałem tępo.

– Woda – potwierdził abori.

Abori, rdzenni mieszkańcy tej planety, nie chcą od nas niczego, kompletnie niczego. Broń, sprzęt, żywność, ubranie – to wszystko nie ma dla nich żadnej wartości.

Tylko woda. Mała ilość czystej wody – około litra. Taka cena zadowala wszystkich i litrową butelkę na pasie noszą nawet dzieci.

Wszyscy wiedzą, jak należy postępować, gdy abori podsunie ci perłę.

Odczepiłem butelkę i pokazałem tubylcowi. Butelka była lekka.

– Zabłądziłem – powiedziałem nie wiadomo po co. – Rozumiesz? Zabłądziłem na piaskach. Nie mam wody.

Abori westchnął i zsunął się z płyty.

– Poczekaj! – krzyknąłem. – No, poczekaj trochę! Przyniosę!

Poczekaj chociaż godzinę! Pół godziny!

Pomyślałem, że przez pół godziny zdążę dobiec do najbliższego posterunku ochrony, tam napełnię butelkę, wezmę flaer – chłopcy pewnie pozwolą – i w ciągu kilku minut będę z powrotem.