Ale abori odchodził.
– Draniu! – krzyknąłem za nim.
Abori zatrzymał się; widać wyczuł jakieś zagrożenie, bo popatrzył na mnie. Głowę owiał mi lodowaty wiatr, w pustej czaszce zastukała wyschnięta kulka mózgu.
Nie na darmo się przestraszyłem. Abori mógł wysuszyć mój mózg w ciągu kilku sekund.
Tubylec wiedział jednak, że od przekleństwa do strzału w plecy droga daleka, więc odwrócił się i poszedł w stronę lasu. A ja uświadomiłem sobie, że ściskam głowę rękami, może w bezowocnej próbie osłonięcia się przed iluzją, a może próbując dopasować czaszkę do nowego rozmiaru mózgu…
Ale mnie załatwił, łajdak…
Abori odchodził. Odkorkowałem butelkę i wylałem resztkę wody na ziemię. Za mało, żeby zainteresować tubylca.
A najśmieszniejsze jest to, że woda na tej planecie nie ma szczególnej wartości. Jest jej tu dużo; dwa źródła artezyjskie zaspokajają potrzeby miasteczka, prócz tego są rzeki, jeziora i bagna. Po prostu abori uważają niekiedy za wskazane wymienić wyhodowaną we własnym ciele pomarańczową perłę na litr wody.
Nieźle się zabezpieczyli. Nikt nie będzie próbował wejść w konflikt z istotą posiadającą zdolności telepatyczne i zdolną do emitowania mikrofal. Tym bardziej że nie można odebrać ukrytej perły siłą. W martwym abori kulka rozpuszcza się w ułamku sekundy. Nie mówiąc już o tym, że inne abori odnajdą zabójcę i upieką go żywcem.
A jeśli opuści planetę, zabiją najbliższego mu człowieka. Jakim cudem udaje im się odnaleźć taką osobę, nie wiadomo, ale nigdy się nie mylą. Tak postąpili z synem Dina Russela, człowieka, który odebrał abori Plazmowy Kwiat. Nikt nie wie, dlaczego zabił tubylca, zamiast dać mu butelkę (bo podobno miał wodę), tak czy inaczej, zapłacił za perłę strzałem i uciekł z planety, a pod wieczór abori przyszły do miasteczka. Wszystkie ogrodzenia spalili – od tej pory już się ich nie odbudowuje – i weszli do osiedla. Nikt nie próbował im przeszkodzić.
Wszyscy myśleli, że abori zabiją żonę Russela, a oni wzięli syna. Tylko duchowny próbował coś zrobić, biegał ze swoim krzyżem, wołał, a tubylcy powtarzali jego słowa: „Opamiętajcie się… niewinny… gniew Boży…” i, ciągnęli chłopaka na plac.
Tam go spalili. W jednej chwili, bez zbędnego okrucieństwa.
Był człowiek, a został wypalony w środku trup.
Kilku mężczyzn chwyciło za broń, ale w porę poczuli, że abori gotowi są powtórzyć tę sztuczkę z nimi.
A potem dwudziestu tubylców podeszło do ludzi i podało im pomarańczowe perły. Nie jako rekompensatę, po prostu proponowali wymianę – przypominali, jak powinna wyglądać.
Teraz obok mumii siedemnastoletniego chłopca, który miał nieszczęście być synem Russela, ludzie w milczeniu odpinali butelki i podawali je abori…
Patrzyłem, jak ostatnie krople wody spływają z szyjki, a potem rzuciłem butelkę na ziemię i zacząłem ją deptać. Plastik zgniótł się, ale nie pękł. Skakałem po butelce tak długo, aż rozbolały mnie pięty.
Plastik okazał się mocniejszy ode mnie.
Ściemniło się już, purpurowe słońce skryło się za horyzontem, pojawiły się gwiazdy. Podszedłem do posterunku – okrągłej, wrośniętej w ziemię kopuły z małymi wieżyczkami systemów bojowych.
Zgodnie z regulaminem kopułę powinno osłaniać pole siłowe, wszystkie wejścia miały być zamknięte na głucho, a mnie, snującego się po pasie startowym, powinni byli już trzy razy ostrzec i pięć razy spalić.
Dobrze, że nie żyjemy zgodnie z regulaminem. Dobrze, że mamy taką spokojną i cichą planetę…
Nawet abori mogą wyrządzić krzywdę człowiekowi jedynie w akcie samoobrony. Nie są źli, tylko zupełnie obcy…
Przy otwartych drzwiach kopuły, na umieszczonym w pokrowcu miotaczu rakiet Salieri, kształtem i rozmiarem przypominającym szkolny tornister, siedział Denis Ogarin. Na jego widok trochę poprawił mi się humor. Denis pomachał ręką, a potem demonstracyjnie popatrzył na mój pas, na puste miejsce po butelce z wodą.
– Można ci pogratulować, młody?
Nie lubię tego zwrotu. Po pierwsze, Denis jest tylko pięć lat starszy ode mnie, a po drugie, w wieku dwudziestu lat uzmysłowiłem sobie, że zwrot „młody człowieku” zupełnie do mnie nie pasuje. Ale Denis może do mnie mówić „młody”, „koleś”, „mały”, a nawet „dzieciaku”. Dziesięć lat temu opuścił mury korpusu kadetów na Terrze i od tamtej pory jest w piechocie kosmicznej. Porucznik! Widział prawie całe Imperium, był nawet poza jego granicami…
– Raczej się ze mnie pośmiać – powiedziałem ponuro i przysiadłem nieopodal; na miotaczu rakiet zabrakło miejsca, poza tym nie miałem ochoty siedzieć na pociskach subatomowych – tylko twardzielom z piechoty kosmicznej bank spermy opłaca państwo.
W dwóch słowach opowiedziałem, co się stało.
– Nie będę się śmiał – zapewnił Denis. Sięgnął do kieszeni, wyjął fajkę i tytoń. – Śmiać można się z tych, którzy jeszcze nie są całkiem beznadziejni… żeby zrozumieli. A ty jesteś beznadziejny.
Milczałem.
– Aloszka, opowiadałem ci o prawach fartu?
– Ze sto razy.
– A więc, mój młody przyjacielu – Denis metodycznie ubijał tytoń, nie patrząc na mnie i nie zwracając najmniejszej uwagi na moją odpowiedź – jedna z tych zasad brzmi: bądź zawsze gotów na nadejście sukcesu. Nieustannie, w każdej chwili. Jeśli nawet siedzisz na sedesie, to jeszcze nie znaczy, że za chwilą nie będziesz musiał się zerwać i polecieć za fartem z opuszczonymi spodniami.
– Denis…
– Co? Nie wyglądasz na wykończonego. Wyszedłeś z osiedla wczoraj rano, a bez wody można wytrzymać trzy dni. Po jaką cholerę otworzyłeś wymienną butelkę?
– Chciało mi się pić.
– No to się nie skarż. Zaspokoiłeś pragnienie i zrobiło ci się dobrze. Co prawda, tym samym straciłeś jedyną okazję na wyrwanie się z tego zadupia. Ale zawsze trzeba coś poświęcić.
Miał rację, miał absolutną rację. Nie mogłem liczyć nawet na pobłażliwość.
– Nie mów nikomu – poprosiłem.
– Jasne. Ale przecież i tak zaraz wszystkim rozpowiesz. Nie wytrzymasz. Upijesz się dziś wieczorem i będziesz się żalił przyjaciołom, i do twoich przezwisk dorzucą jeszcze jedno, nowe.
Milczałem.
– Aleksiej, znam cię pięć lat. – Denis objął mnie ramieniem. Wiesz, co jest w tobie zastanawiające? Na pierwszy rzut oka wydajesz się człowiekiem wyjątkowo zdolnym i fartownym. Aż zazdrość bierze… Silny, inteligentny, utalentowany chłopak. Samorodek. To prawda, że gdy miałeś dziesięć lat, zaproponowano ci wstąpienie do szkoły sztuk pięknych na Terrze? Na koszt państwa?
– Tak.
– A ty się rozpłakałeś i nie chciałeś tam lecieć… Jeszcze przez kilka lat robiłeś te swoje statuetki, a potem dałeś spokój.
– To nie dla mnie, Denis! Pomyśl sam, co ze mnie za rzeźbiarz?
Miałem szczęście, przypadkiem wygrałem ten głupi konkurs, no i co z tego?
– Idiota. Nawet gdyby to było po trzykroć nie „dla ciebie”, miałeś szansę wyrwać się stąd! I to dokąd? Na Terrę! Rozumiesz? Nawet gdyby cię po miesiącu wyrzucili za lenistwo i brak zdolności, państwo i tak brało za ciebie odpowiedzialność! Odesłanie cię z powrotem kosztowałoby więcej niż wychowywanie do osiągnięcia pełnoletności w metropolii! I nie mów mi, że wtedy tego nie rozumiałeś!
– Rozumiałem.
– No właśnie. A potem… Miałeś osiemnaście lat, kiedy na waszej planecie werbowali do piechoty kosmicznej, prawda? Przeszedłbyś wszystkie sprawdziany, wierz mi.
– Chciałem!
– Chciałeś. I złamałeś rękę tuż przed komisją medyczną.
– To nie moja wina.
Denis pykał fajką, patrząc na światła miasteczka. Najjaśniej świeciły okna budynku klubu. Ma racją, zaraz tam pójdę, upiję się i opowiem wszystkim o swojej hańbie…