Выбрать главу

– Nie twierdzę, że twoja. Są po prostu ludzie, którzy łapią szczęście za ogon, a są tacy, którzy go nawet nie zauważają. Ty należysz do tych drugich. Wybacz.

– To zwykły pech.

– Właśnie! Właśnie, Aleksiej! Zwyczajny pech, który bardzo cię lubi. Popatrz na siebie… Dwadzieścia lat przeżyłeś w tej dziurze, na planecie, gdzie nie ma nawet pięciu tysięcy mieszkańców.

Zajmujesz się Bóg wie czym, łazisz po lasach w nadziei, że jakiś aborygen podaruje ci kawałek swoich fekaliów…

– Perły to nie fekalia!

– Niech będzie, że kamienie żółciowe, wszystko jedno! Jeśli mam być szczery, ich wartość jest niewielka. To jedynie chwilowo modna ozdóbka. Ale gdy przeminie popularność pereł, na waszej planecie postawią krzyżyk. Wiesz, jak się to może stać? Jakiś modny reporter doniesie, że piękne perły są wyjmowane z kiszek paskudnych tubylców, a ich cena wynosi litr wody. I po krzyku! Bogate paniusie zrzucą z siebie perły i te kamyczki przestaną być cokolwiek warte.

– Denis…

– Alosza, siedzę tutaj pięć lat. Możliwe, że nie jesteśmy już przyjaciółmi, ale chyba nadal pozostajemy kumplami? – Denis uśmiechnął się. – I chyba możemy szczerze pogadać? Ty z najkorzystniejszych sytuacji wychodzisz z maksymalnymi stratami.

Zerwałem się. Denis wzruszył ramionami.

– O co ci chodzi? – spytałem. – No, o co?

– Podpisali mi rozkaz – powiedział spokojnie Denis. – Będę mógł umieścić na pagonach kapitańskie gwiazdki. Pojutrze odlatuję.

– Dokąd? – spytałem tępo, jakby to miało jakieś znaczenie.

– Na przeszkolenie. Przez te pięć lat nazbierało mi się sporo zaległości… ale spróbuję je nadrobić. A potem do regularnych oddziałów. – Denis zerknął na mnie. – Widocznie na granicy rośnie napięcie… Chcę przez to powiedzieć, że nie będziesz się miał kogo radzić ani komu żalić.

– Nie żaliłem się i nie mam zamiaru! – krzyknąłem. – Jedź sobie! Może przyślą kogoś fajniejszego!

– Nie przyślą, Aleksiej. Znowu redukują garnizon.

– I dobrze, mniej darmozjadów – warknąłem. – Żegnaj.

– Na razie, Aloszka.

Ruszyłem biegiem, a świeżo upieczony kapitan Denis Ogarin nadal siedział na plecaku rakietowym, na którym siedzenie bynajmniej nie jest wskazane, i pykał fajkę. Zostało mu tylko dwa dni na mojej planecie i cieszył się z tego.

A ja pewnie przeżyję tu całe życie. Jeszcze sto lat. Tylko czym będą się one różnić od już przeżytych dwudziestu?

– Piwa, Aleksiej?

– Nie, wujku Griszo. Koniaku.

Barman Grigorij faktycznie był moim wujkiem, tylko ciotecznym. Nasza kolonia nie jest duża i niemal każdy jest czyimś dalekim krewnym. Dlatego do pokrewieństwa nie przywiązuje się aż takiej wagi, chyba że bezpośredniego – matka i syn, brat i siostra…

Ale Grigorij Kononow, były żołnierz Imperium, przeniesiony do rezerwy ze względu na ranę, były horodniczy, który odszedł ze stanowiska na własną prośbę, były milioner, który wzbogacił się na Gwieździe Północy i w ciągu pół roku wydał cały majątek, był mi bardzo bliski. W swoim czasie, gdy ojciec zginął, a mama jeszcze walczyła o życie, trochę nam pomagał. Nie żebym go wyjątkowo kochał, zbyt często wujek prawił mi złośliwości, ale lubiłem go i on też mnie lubił.

– No i co tam u ciebie? – Grigorij nalał mi koniaku, nieco droższego niż pozwalały na to moje kredyty. – Jakie smutki topimy?

Piłem bez słowa, kątem oka obserwując knajpę. Na razie nie było wielu ludzi. Jedni grali w palanta i słupki na sali sportowej, inni pływali w basenie – widziałem to wszystko przez dwie wewnętrzne szklane ściany. Dwie pozostałe ściany zrobiono z bali, jak przystało na karczmę.

– Zaproponowano ci perłę pierwszej wielkości, a ty nie miałeś wody? – zasugerował wujek Grisza, a ja spojrzałem zaskoczony. Naprawdę?

Siedzący obok goście popatrzyli na mnie z zaciekawieniem. Ich oczekiwania sprawdziły się – dziesięć minut później, zgodnie z przewidywaniami Ogarina, opowiedziałem całą historię.

Kononow gwizdnął i nalał mi pełny kieliszek jeszcze droższego koniaku.

– Na koszt zakładu. I tak się dzisiaj upijesz, więc pozwól, że uczynię twojego kaca bardziej znośnym. To nic, Alosza, zdarza się…

Skinąłem głową. Ze współczuciem poklepywano mnie po ramieniu, mówiono, że różnie się w życiu układa i że w końcu do mnie też się los uśmiechnie. Zaczęto wspominać rozmaite historie: jak to rezygnując z jednej małej perły, ktoś wkrótce nabył dużą, jak abori przychodzili do tego samego człowieka dzień po dniu, przynosząc coraz większe perły… Zaczęła się normalna, uspokajająca paplanina, kiedy to razem z sympatią (wszyscyśmy tu sami swoi i w dodatku dobrzy ludzie) wyczuwało się ulgę. To nie ja! Nie ja się tak głupio zachowałem! – czytałem w ich oczach.

Piłem dużo, ale zupełnie nie mogłem się upić, pewnie z żalu.

A może to przez ten drogi koniak, który rozgrzewał w środku, ale jakby wcale nie uderzał do głowy. Dopiero gdy wstałem z wysokiego barowego stołka i nogi mi się rozjechały, zrozumiałem, że jestem urżnięty.

– Hej, Aloszka! – Pochwycił mnie Romka Coj, mój rówieśnik, chłopak chudy, ale żylasty, jak jego koreańscy przodkowie. – Ty moczymordo…

Nie powiedział tego złośliwie, raczej żartem i z sympatią, i pewnie nikt nie zwróciłby na to uwagi, gdyby nie moja opowieść…

– Aloszka moczymorda – westchnął ktoś. I wcale nie chodziło o mój obecny stan, lecz o wstydliwą historię z butelką wymienną.

Wychodząc razem z Romka z baru, pomyślałem, że to przezwisko przylgnie do mnie na zawsze, podobnie jak „rzeźbiarz”, „dezerter” i inne epitety, za którymi kryły się różne haniebne historie.

Kapitan Ogarin miał rację. Pod każdym względem.

– Romka, dlaczego ja… dlaczego jestem taki? – spytałem. Język mi się plątał.

– Zaraz odetchniesz świeżym powietrzem i od razu poczujesz się lepiej – zapewnił pojednawczo Romka.

Rozbawiło mnie to.

– Ja nie o tym, Koreańczyku, głupi jesteś… Nie o tym mówię…

Romka cicho sapał, wyprowadzając mnie z klubu. Chlapiące się w basenie maluchy chichotały, idący z naprzeciwka ojciec Witalij, nasz nowy kapłan, który niedawno przyjął święcenia, zmarszczył brwi, ale taktownie nic nie powiedział. Wyjął papierosa z marihuaną i udał, że jest zajęty poszukiwaniem zapalniczki.

Nagle dotarło do mnie, że ostatnio na mój widok ludzie jakoś często odwracają wzrok.

– No, zaraz wytrzeźwiejesz – powiedział Romka, lokując mnie na ławce przed wejściem. Dobrze chociaż, że nie ma nikogo na dworze, jedni siedzą w klubie, inni w domu… Większość w klubie, oczywiście. – To nic, Aloszka, nie martw się…

– Wcale się nie martwię.

Romka westchnął, usiadł obok mnie i powiedział dobrodusznie:

– I słusznie, nie ma się co smucić. Każdemu mogło się zdarzyć.

Może powinieneś się ożenić?

– Że co? – nie załapałem związku.

– No wiesz, mądra żona… – Zamilkł, widząc, że niepotrzebnie zaczął temat. Ale było już za późno.

– To powszechna opinia? – zapytałem.

Romka zerknął na mnie zdumiony; zrozumiał, że jestem trzeźwiejszy, niż sądził.

– Tak. Nie obrażaj się, ale rzeczywiście pora się ustatkować.

Romka był żonaty od czterech lat, miał dwóch synków, przy czym starszy już z dumą dźwigał u pasa butelkę wymienną. Romka cieszył się szacunkiem mieszkańców.

– Zrozum, Aloszka… – Romka popatrzył na mnie stropiony. Wszyscy cię lubimy. Bo w czym jest siła nas, prawosławnych? W miłości i jedności! Trzeba nie tylko być dobrym człowiekiem, ale jeszcze dobrym członkiem wspólnoty. Wszyscy się o ciebie martwią, uwierz mi. Gdy robisz kolejne głupstwo, to jeśli nawet ktoś się pośmieje, tak naprawdę się martwi! Kiedy człowiek jest sam, to… tfu! Romka splunął sobie pod nogi i roztarł ślinę butem. – Nie jest nic wart! I dla siebie jest ciężarem, i dla wspólnoty. Może rzeczywiście potrzebujesz kogoś obok siebie, bo bez tego nic ci nie wychodzi?