– I kogóż to swata mi wspólnota? – zapytałem.
Romka stropił się, ale nie mógł już się wykręcić od rozmowy.
– Olgę Nonową.
Aż mnie zatkało.
– Olgę Pietrownę? Romka! Tylko w pierwszej klasie wszyscy kochaliśmy się w nauczycielce! Ona ma ponad czterdzieści lat!
Dobrze, że nie powiedział: „W starym piecu diabeł pali”, albo że po czterdziestce zaczyna się nowe życie. Romka milczał, odwracając wzrok, a ja przetrawiałem jego słowa. A więc w osadzie uważają mnie za tak beznadziejną łajzę, że nikt, prócz starej nauczycielki, czupurnej i zarozumiałej, która mogłaby być moją matką, nie może się o mnie zatroszczyć.
O tym, że ja mógłbym się o kogoś troszczyć, w ogóle nie było mowy.
– Wyniosę się stąd, Romka – powiedziałem. – Dokądkolwiek.
Na Pogranicze, na planety-kopalnie… Nie mogą dłużej włóczyć się i czekać, aż abori zaproponują mi kawałek fekaliów…
– Perły to nie fekalia! – obraził się Roman. W zdobywaniu pereł był niezmordowany i miał sporo szczęścia.
– A niechby nawet kamienie żółciowe – powtórzyłem złośliwie słowa Ogarina. – To przecież obłęd! Żyć tylko nadzieją, że jak będziesz miał fart, to podarują ci kawałek obcego ciała! Co będziesz wspominał, gdy nadejdzie śmierć? Jak łaziłeś z butelką po dżungli?
Romka drgnął. Byliśmy kumplami, ale teraz przesadziłem. Wstał i pochylił się nade mną.
– Nie mam zamiaru umierać i jeszcze mogę zarobić na odmłodzenie! Ale gdyby przyszło mi skonać choćby dziś, to będę miał co wspominać: czterdzieści trzy perły, żonę, chłopców! A ty, Aloszka? Co ty będziesz wspominał? Swoje rzeźby? Właśnie, a niby z czego je lepiłeś, demaskatorze? To właśnie one były z… Gdyby prawdziwi rzeźbiarze na Terrze o tym wiedzieli… Za nic by ich nie wzięli do ręki!
Milczałem. Romka miał rację – właśnie dlatego przestałem rzeźbić. Jak się dowiedziałem, czym tak naprawdę są bursztynowe okrąglaki, znajdowane w lesie, z których tak fajnie wycinało się – wycinało, a nie lepiło – śliczne, połyskujące w słońcu statuetki… Od razu przestałem się w to bawić.
– Synu marnotrawny! – powiedział twardo Romka. – Może cała wspólnota ma ci się zrzucić na bilet? Przecież sam nigdy nie zarobisz! I tak cię tu wszyscy utrzymujemy!
Wstałem gwałtownie, aż ziemia zakołysała się pod nogami, ale zachowałem równowagę i szybko zacząłem oddalać się od klubu.
Alkohol przestał działać, widocznie za dużo miałem adrenaliny we krwi. Romka, który rzadko wybuchał i szybko stygł, krzyknął za mną niepewnie:
– Hej, daj spokój, nie masz się co obrażać! Przecież to prawda!
Nie zatrzymując się, szedłem przed siebie w stronę kosmodromu. Tak, chcę się stąd wynieść! Całe życie o tym marzyłem! Ale jak mogłem jako dzieciak lecieć na baśniową, wspaniałą, starożytną Terrę, skoro mama chorowała! A jeśli chodzi o ten przeklęty nabór ochotników… Nie złamałem ręki specjalnie, po prostu urządziłem sobie trening, postanowiłem pokazać komisji wszystko, na co mnie stać, no i przeholowałem…
No, a dzisiaj… Szczęście samo pchało się w ręce, perła o wielkiej wartości… Odniósłbym ją do biura, dostał czek… I za tydzień na pokładzie liniowca turystycznego „Afanasij Nikitin”, który zatrzymuje się przy planecie raz na pół roku, wyruszyłbym do metropolii.
A teraz już koniec. Cała wspólnota i tak nie zrzuci mi się na bilet.
Zamiast tego przyjdzie ojczulek Witalij, napije się ze mną albo zapali trawkę, popatrzy mi z wyrzutem w oczy i zacznie mówić o Bogu, o przeznaczeniu, o tym, że swoim postępowaniem martwię Boga, że konsekwencje duchowe mogą się okazać tragiczne. I nawet nie zauważę, jak poprowadzę do ołtarza starą, grubą, nudną Olgę Pietrownę…
Gdy ochłonąłem, okazało się, że jestem przy pasie startowym.
Panowały ciemności, a na nocnym niebie zapalały się, płonęły i gasły gwiazdy. No dobrze, nie całkiem gwiazdy… Spadające gwiazdy.
Nasza planeta jest otoczona obłokiem pyłu i prawdziwych gwiazd nie widać. Za to co chwila nad naszymi głowami spalają się tysiące mikrometeorytów. Podobno prawdziwe gwiazdy wyglądają dokładnie tak samo, tylko nie mrugają, lecz świecą równym, spokojnym światłem. Mówią, że nasze gwiaździste niebo jest piękniejsze od prawdziwego. To dlatego czasem przyjeżdżają do nas turyści – spędzić jedną noc, potańczyć i napić się pod migotliwym sklepieniem…
Nie wiem. Ja tam chciałbym zobaczyć prawdziwe gwiazdy.
Chciałbym latać od gwiazdy do gwiazdy, odwiedzić planety Pogranicza, zajrzeć na Terrę. Być tam kimkolwiek, choćby asenizatorem. Byle tylko nie gnić w naszej dziurze! Boże, nawet jeśli w Ciebie nie wierzę, to błagam, pomóż mi się stąd wyrwać! Do prawdziwego, ogromnego świata, gdzie można stać pod niebem, na którym płoną gwiazdy, a nie międzyplanetarne śmieci! Gdzie dzieją się prawdziwe rzeczy!
– Aloszka!
Z ciemności wyłoniła się jakaś postać, poznałem Denisa – nie wiedzieć czemu był w pełnym umundurowaniu, nawet przyczepił swoje trzy ordery. I dodał gwiazdki na pagonach.
– Tak myślałem, że to ty się tu włóczysz… – powiedział ciszej, podchodząc do mnie. – To w końcu teren wojskowy, przyjacielu!
Milczałem.
– A może wykluczyłeś mnie z grona osób, z którymi rozmawiasz? – zapytał Denis.
– Nie… – wykrztusiłem. – Przepraszam… Miałeś rację. Pod każdym względem.
– No wiesz… – Ogarin rozłożył ręce. – Przyznajesz mi rację? Zamilkł, podszedł bliżej i wziął mnie za rękę. – Ja też przepraszam.
Tobie zdarzyło się nieszczęście, a ja wyskakuję z kazaniami. Nie miej żalu.
– Pokój i miłość – odparłem. No proszę, poczucie humoru jeszcze mi zostało.
– Właśnie, przy okazji… pokój i miłość… Masz wodę?
Odpiąłem z pasa nową butelkę, odruchowo zabraną z knajpy, i podałem Denisowi. Napił się, zdjął czapkę, wylał resztki wody na głowę i w zadumie powiedział:
– Pięknie tu… Będzie mi brakowało waszego nieba… Trzymaj!
Na jego dłoni leżała perła. Nieco mniejsza od tej, którą straciłem dziś rano, ale i tak spora.
– Sprawdziłem w informatorze, powinno wystarczyć na bilet do metropolii – dodał Denis. – No, bierz.
– Nie.
– Słucham? – Ogarin popatrzył na mnie zdumiony. – Hej, Alosza, to ja! Wziąłem od ciebie butelkę wody, a w zamian daję perłę.
Co za różnica, czy zaproponował ci ją człowiek, czy abori?
– Duża. Abori nie znają jej wartości.
– I nie chcą znać. Ja też nie chcę. I tak bym nie sprzedał, zabrałbym na pamiątkę. Ale po co mi to… lepiej pomogę tobie. Weź!
– Skąd ją masz?
Denis prychnął.
– A skąd biorą je inni? Dyżuruję na kosmodromie, przeganiam tubylców, jeśli zapędzą się na pasy startowe, a oni proponują mi perły. Po co obrażać odmową chodzące lasery? Stąd właśnie perła. I nie tylko jedna.
– Nie.
– Dlaczego, na Boga? Jak biją, to uciekaj, jak dają, to bierz!
– Denis, miałeś rację co do mnie. Nie umiem korzystać z prezentów losu.
– To przecież taki właśnie prezent! Bierz, mówię ci!
– Denis, to…
– Co „to”? No, jak będzie?
Spieraliśmy się tak z dziesięć minut. Denis wciskał mi do ręki perłę, ja nie chciałem jej przyjąć. Nie umiałem uzasadnić, dlaczego nie powinienem wziąć perły. Sam tego nie wiedziałem. Ale nie chciałem.