– Aloszka… – Denis w końcu zrozumiał, że mnie nie przekona. – O co ci chodzi? Mówisz, że mam rację. No więc właśnie teraz trafia ci się los!
– To nie los.
– A co?
– Litość.
Denis splunął zirytowany, a potem absolutnie spokojnie zapytał:
– A kiedy naprawdę będzie los?
– Poznam go.
– Może masz rację – zauważył niespodziewanie. – Nigdy nie wierz w dary losu. Jeśli nie wyszarpuje się ich zębami, nie są smaczne. Brawo, Aloszka. Jednak czegoś cię nauczyłem.
Wsunął ręce do kieszeni i przygarbiony stał przede mną, tracąc swój zwykły, pewny siebie wygląd. Patrzył na migoczące niebo pewnie dla niego to rzeczywiście niezwykły widok, skoro nie przepuszczał okazji, żeby się pogapić.
– Ładnie – zauważyłem ostrożnie.
Ogarin wzruszył ramionami.
– Właściwie to nawet nie podziwiam nieba… Próbuję znaleźć statek.
– Jaki statek?
– Jacht klasy Riksza. Godzinę temu prosił o pozwolenie na lądowanie. Myślisz, że dlaczego szukałem cię na pasie? Dla mnie możesz sobie łazić, co mi tam. Ale jakbyś trafił pod promień silnika, byłoby po tobie.
– Jacht… – powtórzyłem. W tych okolicach ciągle była to rzadkość, zacznie większa niż terrański frachtowiec czy liniowiec pasażerski. Zwykły jacht, jeśli słowo „zwykły” ma tu zastosowanie, potrzebuje umiejętnej i licznej obsługi. A do najbliższej naprawdę rozwiniętej planety jest ponad dwadzieścia świetlnych lat. – Co to za model ta Riksza?
– Nie wiem, dużo się ich teraz pojawiło. Może zwykła łajba, a może latający pałac.
– Kiedy przyleci?
– Za pół godziny. – Ogarin wyjął fajkę. – Albo trochę wcześniej.
– Pewnie chodzi o paliwo albo jakąś naprawę, turyści zwykle uprzedzają wcześniej – zasugerowałem. – Mogę popatrzeć?
– A patrz sobie.
Gapiliśmy się na roziskrzone meteorami niebo. Dostrzeżenie na nim statku jest prawie niemożliwe. A jednak było coś hipnotyzującego w tej wariackiej próbie – wśród tysięcy płonących gwiazd próbować dojrzeć jedną żywą.
– Pamiętasz, jak się poznaliśmy? – zapytał nagle Denis. – Dokładnie tak samo… Wszedłeś na pasy, żeby popatrzeć na jakiś statek.
– Pamiętam. Omal mnie nie zastrzeliłeś.
– Aha. Ale co chcesz, to był mój trzeci dzień na tej planecie.
Nie przywykłem jeszcze do waszego niedbalstwa. Na Hanumani dostałbym urlop za postrzelonego włóczęgę.
– Za postrzelonego chłopca.
– Żadna różnica. Regulamin kosmodromu rzecz święta. Daj spokój, Aloszka. Nie wypominaj…
– Dobra.
Ogarin poklepał mnie po ramieniu.
– Wiesz, myślę, że będę tęsknić. Za tym waszym obłędnym niebem i stukniętymi abori. I za tobą.
– I za mną, stukniętym kolesiem.
Kapitan zaśmiał się cicho.
– Złość się, złość. Byle nie na mnie, bo taka złość jest bezpłodna. Złość się na siebie. Zawsze i we wszystkim. Cokolwiek zrobisz nieprawidłowo, złość się na siebie. To czasem pomaga.
– Statek – powiedziałem.
– Gdzie? – Ogarin uniósł głowę.
Skłamałem. Nie dlatego, że chciałem przerwać ten potok morałów. Przywykłem do nich, zresztą Denis przeważnie mówił słuszne rzeczy.
Po prostu zapragnąłem ciszy.
Może to śmieszne, ale Denis był moim przyjacielem, prawdziwym przyjacielem. Dopiero teraz to zrozumiałem. Wszyscy inni, nawet ci, z którymi spędzałem dziesięć razy więcej czasu, byli nasi, miejscowi. Znałem ich jak zły szeląg, oni mnie również. Gdy nie masz wyboru, przyjaźń nie do końca jest przyjaźnią. Z Denisem zaprzyjaźniliśmy się po tym zdarzeniu, kiedy przez dziesięć minut trzymał mnie na celowniku, a ja się haniebnie rozbeczałem. Widywaliśmy się niezbyt często, on był wiecznie zajęty, jako starszy oficer dwudziestoosobowego garnizonu, a ja włóczyłem się po lasach w poszukiwaniu abori.
Ale Ogarin był moim przyjacielem, a teraz go tutaj nie będzie.
Pozostanie nasze małe osiedle, pozostanie garnizon, pozostanie kruszący się pod nogami kosmodrom i miliony płonących gwiazd spadną jako popiół pod moje nogi. Denis poleci na nowe miejsce służby, a ja jeszcze miesiąc czy dwa będę się kłócił ze wspólnotą, żeby w końcu pójść do wymalowanej Nonowej z bukietem czerwonych róż.
– Faktycznie statek – powiedział zdumiony Denis. – Jak ci się udało go zobaczyć? Nie zauważyłem wcześniej, żebyś miał taki talent.
Popatrzyłem na niebo nie mniej zdziwiony od niego. Rzeczywiście… Czerwony punkt, na pierwszy rzut oka nie do odróżnienia od innych, nie miał zamiaru gasnąć i poruszał się znacznie wolniej.
– Idzie na silnikach plazmowych, do lądowania ma jakieś piętnaście, dwadzieścia minut. – Kapitan pokręcił głową. – Brawo! Jak go zauważyłeś?
Poczułem się głupio.
Zawsze chciałem, żeby mnie pochwalił. Od rodziców słyszałem czasem słowa pochwały, od niego nigdy albo prawie nigdy. Nie było za co… Teraz, szczerze mówiąc, też nie ma za co.
– Nijak – wyznałem. – Nie widziałem statku. Tak tylko powiedziałem, na chybił trafił.
Ogarin prychnął.
– A może to dobrze?
– A co w tym dobrego?
– Fart, choć odrobina fartu. Przepadniesz tu, Aloszka. Przepadniesz z kretesem.
– Nasza planeta jest spokojna i cicha. Giną tylko próżniaki i dranie.
– Można zginąć na różne sposoby. Nawet gdy człowiek jest cały i zdrowy, ma śliczną żonę, fajne dzieciaki i niezłe konto w banku.
Dla niektórych ludzi nie to jest najważniejsze.
– Na przykład dla ciebie?
– Na przykład dla mnie.
– I dlatego wstąpiłeś do piechoty kosmicznej?
Ogarin uśmiechnął się.
– No tak, przecież nigdy ci nie opowiadałem… Ale teraz już chyba mogę.
– A co, jestem wystarczająco duży? – spytałem ironicznie.
– Nie o to chodzi. Zdaje się, że dobrze będzie, jak to usłyszysz.
Wstąpiłem do piechoty morskiej dlatego, że miałem głupią siostrę.
– Słucham?
Wyobraziłem sobie taki obrazek: skrzywdzony przez starszą siostrę Denis pakuje swoje rzeczy, kradnie rodzicom kartę kredytową i leci na Terrę.
– Miałem głupią siostrę – powtórzył Denis. – Byliśmy bliźniętami. Wiesz, jak to jest: walki na poduszki, tajemnice, skarżenie rodzicom… Zawsze się bała, że ją zgwałcą, i prawdopodobnie podświadomie tego chciała. Powinna znaleźć sobie chłopaka, ale miała kompleksy i bała się. Pochodzę z Łaski Pana, może słyszałeś?
– Słyszałem.
Zrobiło mi się nieswojo. Denis wyraźnie chciał opowiedzieć mi coś, co nie było przeznaczone dla uszu obcego człowieka. Ale nie miałem sił poprosić go, by przerwał.
– Panowały u nas bardzo surowe obyczaje. Znacznie surowsze niż wasze, prawosławne. Imperator znosił to cierpliwie, ale po buncie fundamentalistów wysłał desant.
Głos miał Denis bardzo spokojny; już bym wolał, żeby się złościł albo przeżywał.
– Nasza rodzina nie brała udziału w buncie, ale gdy na stolicą spadło z nieba trzy tysiące komandosów, nikt nie bawił się w sprawdzanie.
Cała nasza gwardia poległa w ciągu pół godziny, z imieniem Boga na ustach łatwiej palić stosy na placach niż walczyć. Zdążyli odrobinę przetrzepać komandosów i żołnierze się wściekli. Oddano nas we władzę zwycięzców na jedną dobę. Takie niepisane prawo wojny. Rodziców już nigdy więcej nie zobaczyłem, desant wylądował, akurat gdy pojechali na targ po zakupy. Co się z nimi stało, czy to nasza kula, czy laser imperialnych, czy zawalił się jakiś dom, czy może spanikował tłum…
Nie wiem i nigdy się nie dowiem. Zostaliśmy z siostrą we dwójkę, mieliśmy wtedy po dwanaście lat. Wiedzieliśmy, że naszego domu nie ominą, stał w samym centrum, obok soboru świętego Denisa, na którego cześć nadali imię mnie i moje siostrze Denisie. To był bogaty, piękny dom. Zobaczyliśmy, jak przez ogród idzie oficer w pancerzu, usłyszeliśmy pisk Antoine’a, naszego zmutowanego goryla-ochroniarza. Siostra kazała mi się schować – zawsze mną komenderowała – prymitywnie, pod łóżkiem. A sama przebrała się w króciutkie szorty i seksowną bluzkę, nawet się nie wstydziła, chociaż od dawna się przy mnie nie przebierała. Powiedziała, że ją zgwałcą, dom splądrują, ale za to przeżyjemy.