Dobrze by było, gdyby uczestnicy regat już odpoczęli i odlecieli.
A jeszcze lepiej, żeby kurier wojskowy zabrał ze sobą Ogarina.
Nie chcę się z nim żegnać. Wolę przyjść do bunkra i wziąć od chłopców list, który na pewno by dla mnie zostawił. Przeczytam i pójdę do kapłana prosić o błogosławieństwo na ślub z Nonową.
Sprzątanie parteru zajęło mi całe przedpołudnie. Nawet dywan w salonie wyczyściłem pianą, a rodzimy: kryształy w bufecie umyłem i wytarłem. I dopiero sobie uświadomiłem, że specjalnie wymyślam sobie zajęcia, żeby nie wychodzić z domu.
Czyżbym się bał, że zmienię zdanie i zostanę członkiem załogi stukniętej dziewczynki?
O, nie!
Na ulicach panowała cisza i spokój, zacząłem nawet podejrzewać, że naprawdę już po wszystkim – że uczestnicy wyścigu odlecieli i nikt prócz mnie nie dowiedział się o niespodziewanej wizycie.
Ale gdy zbliżyłem się do knajpy, zrozumiałem, że nic się nie skończyło.
Przed wejściem stało dwóch nieznajomych ludzi – wysokich, zgrabnych, jakby kruchych, jakby pochodzili z planety o niskiej grawitacji. Twarze mieli delikatne, przezroczyste, prawie nieludzkie, przypominali bajkowe elfy. Gdy podszedłem bliżej, zrozumiałem, że jeden z nich jest płci żeńskiej; pod kombinezonem odznaczały się niewielkie piersi i zaokrąglone biodra.
– Dobrego dnia. – Eteryczna para powitała mnie uśmiechem.
Żadnych innych prób kontaktu nie podejmowali. Albo na kogoś czekali, albo postanowili tak witać wszystkich mieszkańców osiedla.
– Dzień dobry – powiedziałem i przeciskając się obok nich, wszedłem do środka.
Co się tam działo!
Zauważyłem jeszcze sześciu przybyszów z innych planet, których bez trudu podzieliłem na dwie trójki. Członkowie jednej załogi wyglądali całkiem zwyczajnie, uwagę zwracały jedynie ich ciemne stroje i dziwne fryzury – długie loki nad uszami i małe, okrągłe czapeczki, jakby przyklejone do włosów. Cała trójka siedziała na wysokich krzesłach i piła wino, prawdopodobnie z własnej butelki, bo nigdy tu takiej nie widziałem. Może mają inny metabolizm, a może zwyczaj nie pozwala im pić obcych napojów?
Druga załoga była znacznie ciekawsza. Najpierw wydawało mi się, że to dzieci, dopiero po chwili zrozumiałem, że to dorośli ludzie, tylko niscy i delikatni, o błękitnawej skórze i jasnych, prawie białych włosach. Próbowałem zrozumieć, jakie warunki mogły ukształtować taki wygląd. Gdyby to była planeta o wysokiej grawitacji, staliby się bardziej przysadziści, gdyby grawitacja była niska – wysocy i chudzi. A oni wyglądali jak nastolatki o czujnych, poważnych oczach i ciągnęli wódkę, że aż miło.
A nasi jakby rozum potracili.
Pojawili się w najlepszych, odświętnych ubraniach, chyba nawet przetrząsnęli stare kufry. Wszyscy mają poważne i obojętne miny, jakby codziennie przybywały do nas całe pielgrzymki przybyszów z innych planet, i to nie turystów, którzy bawią się pod osłoną dział pokładowych, a po mieście paradują z własną ochroną, tylko właśnie takich swojaków. Wszyscy dyskutują o mądrych sprawach o polityce wewnętrznej, o stosunkach z obcymi, o zdobyczach nauki, perspektywach rozwoju wewnętrznego, o premierze filmu Atłantis – aż dziesięć wariantów do wyboru: „Atlantis” ginie albo szczęśliwie dociera na Endorię, McWiliam zostaje oskarżony o kradzież skarbów tronu lub uniewinniony, ewentualnie ginie z braku tlenu albo dostaje od swojej ukochanej zapasową butlę i udaje mu się przeżyć.
Jakiś koszmar!
Chociaż z drugiej strony rozumiałem ich; sam też miałbym ochotę zabłysnąć przed przyjezdnymi znakomitościami, o których codziennie trąbią w wiadomościach. Może gdybym przyszedł wcześniej, też stałbym teraz obok infantylnych astronautów i głośno spierał się z Romanem o wyższość jednego napędu nad drugim.
Pewnie przybysze śmieją się w duchu, słuchając naszych rozmów.
A może wcale nie? Może mają to gdzieś?
Obojętność jest jeszcze bardziej przykra niż drwina.
Uścisnęliśmy sobie z Romka dłonie i popatrzyliśmy na siebie stropieni.
– Nie gniewaj się – szepnął Coj.
– Co tam, było, minęło – odparłem równie cicho.
Uśmiechnęliśmy się i podszedłem do baru. Grigorij zerknął na mnie przelotnie z nienaturalnym uśmiechem; nawet on był oszołomiony i zdenerwowany, a przecież niejedno w życiu widział.
– Chcesz coś? Piwa? – zapytał szybko.
– Wszystko jedno, daj wódki.
Wujek popatrzył na mnie z dezaprobatą, ale nalał kieliszek i podał zakąskę. Odszedłem na bok, specjalnie ustawiając się z daleka od reszty gości. Obracałem kieliszek w palcach, patrzyłem na nienaturalnie ożywiony bar. A gdzie rodzina Eyko?
Wtedy ich zobaczyłem. No tak, niby dlaczego mieliby spędzać czas w barze? Oczywiście siedzieli w basenie za szklaną ścianą. Artiom właśnie szykował się do skoku z trampoliny, pod nim zastygła nasza dzieciarnia; a na dole w kolorowym kostiumie kąpielowym stała En Eyko, oblepiona dziewczynkami. Wyglądali tak zwyczajnie, że z lekkim zawstydzeniem przypomniałem sobie nocne lęki.
– Aleksiej!
Odwróciłem się. Za mną stał ojciec Witalij, też z kieliszkiem i z ogórkiem.
– Słyszałeś o tych nieszczęsnych dzieciach?
– Tak, mówił mi kapitan Ogarin.
– Wszystkim powiedział… – Ojciec Witalij westchnął.- Już ogłosili, że potrzebują trzeciego członka załogi. Dlatego do ciebie podszedłem, Aloszka.
– Wiem. Ta dziewczynka to zabójca.
Kapłan przeżegnał się.
– Nie w tym rzecz, wiele osób w naszym niedoskonałym świecie musi umieć trzymać broń w ręku. Kto oskarżyłby człowieka pracującego uczciwie jako killer czy ochroniarz? Mnie niepokoi coś innego, Aleksiej. Rozmawiałem z nią, ona zupełnie nie rozumie pojęcia grzechu!
Na wszelki wypadek skinąłem głową.
– Wiem, że marzysz o opuszczeniu naszej wspólnoty – powiedział z lekkim wyrzutem ojciec Witalij – i sam pobłogosławię cię na drogę, jeśli inaczej się nie da. Ale proszę cię, nie z nimi! Dobrze?
– Dobrze – obiecałem. – A czemu nie z nimi? – spytałem jeszcze. – Dlatego że to dla mnie zbyt niebezpieczne?
– Oczywiście! – Ojciec Witalij pokręcił głową. – Czy ty nic nie rozumiesz? Nie znasz burzliwego świata Imperium, a chciałbyś wyruszyć w drogę w takim towarzystwie…
Westchnął, wypił wódkę jednym haustem i zagryzł ogórkiem.
– Nawet o tym nie myśl! – dodał. – Dobrze?
I poszedł, pozostawiając mnie własnym myślom. Czułem się speszony tym, że cała wspólnota się o mnie troszczy… Jeszcze raz zerknąłem na basen, ale dziewczynki już tam nie było, tylko jej brat opowiadał coś naszym dzieciakom.
Czyżby gdzieś poszła?
W tym momencie drzwi karczmy otworzyły się i En Eyko pojawiła się we własnej osobie, w szlafroku narzuconym na kostium kąpielowy. Skinieniem głowy powitała przybyszów w ciemnych strojach, załogi infantylnych nie zaszczycając nawet spojrzeniem.
Podeszła do baru i powiedziała:
– Podwójną wódkę z kwasem.
Wujek Grisza skrzywił się.
– Nie mamy zwyczaju podawać dzieciom alkoholu.
– Jestem mieszkanką Kulthosu, mam wszystkie prawa obywatelskie.
Nie kryjąc dezaprobaty, wujek zmieszał w wysokiej szklance sto gramów najlepszej wódki z ciemnym, musującym kwasem, dorzucił dwie kostki lodu i plasterek ogórka kiszonego, i włożył słomkę.