Выбрать главу

– Nie bój się, doprowadzę cię. – Jej głos ociekał słodyczą. Nie bój się, dojdziesz. Wszystko będzie dobrze. Wszystko dobrze się skończy.

Artiom chlipnął i podniósł głowę. Napotkał mój wzrok, chyba po raz pierwszy mnie zauważył, ale nawet się nie zdziwił, tylko niezrozumiale powiedział:

– Siódmy raz!

– Naprawdę nie macie aTanu? – spytałem głupio.

Dziewczynka zerknęła na mnie przez ramię.

– Idź sobie! Co my dla ciebie znaczymy?! – rzuciła ostro. Gdybyś zechciał nam pomóc, bylibyśmy już daleko stąd! Jesteśmy dla ciebie obcy i ty jesteś obcy dla nas!

– Chciałbym wam pomóc – odpowiedziałem szczerze. – Ale przecież to niemożliwe.

– No to wynoś się! – warknęła dziewczynka. – Czego jeszcze chcesz?

– To nie oni, to przeznaczenie… – wyszeptał cicho chłopiec.

Postawiłem opróżnioną do połowy szklankę na barze i wyszedłem.

Ojciec Witalij czekał na mnie przy drzwiach, wujek już poszedł.

To prawda. Oni są dla mnie obcy, ja jestem obcy dla nich, a cała nasza planeta nie jest dla tych dziwnych dzieci nic warta.

Ale dla mnie jest.

– Chodźmy, Alosza. – Duchowny poklepał mnie po ramieniu. Zapalisz skręta?

– Bardzo chętnie, ojcze Witaliju… A nie zaszkodzi przed walką?

– Jest lekki, szybko przejdzie.

Wciągnąłem lekki dymek marihuany, skinąłem duchownemu głową. W milczeniu, zaciągając się delikatnie skrętami, poszliśmy w stronę placu.

Rzecz jasna, czterdzieści minut to za mało, żeby wszyscy zdążyli dotrzeć na kosmodrom. Niektóre kobiety chciały odprowadzić dzieci chociaż do skraju dżungli, dwóm starcom trzeba było pomóc, bo nie mogli iść o własnych siłach. Zdaje się, że Ogarin z radością wypisał czterem rosłym nastolatkom dokumenty potwierdzające, że zostają zwolnieni z mobilizacji i dokooptowani do uciekinierów.

Chłopcy nie docenili swojego szczęścia. Woleliby dostać broń i ruszyć do walki, niż dźwigać nosze przez las. Ale ojciec Witalij wspomniał z wyrzutem o imperatywach moralnych i zawstydzeni chłopcy pobiegli po nosze do szpitala.

Dopiero godzinę później tłum ruszył od peryferii osiedla na pole kosmodromu. Sztab był niedaleko, arsenał, którego lokalizacja stanowiła tajemnicę państwową, również. Teraz czekali tu na nas żołnierze, z czterech ciężarówek wyładowując skrzynie z bronią.

– Uwaga! – Ogarin wziął swój telefon i jego głos, wzmocniony przez głośniki kopuły sztabu, rozległ się na całym kosmodromie. Podzielić się na cztery grupy! Dowódcy grup: Grigorij Kononow, Witalij Paklin…

Nie od razu zrozumiałem, że chodzi o ojca Witalija.

– Igor Coj…

Aha, ojciec Romana. Też służył kiedyś w siłach imperialnych, chociaż niedługo. Trafił pod promieniowanie i na wszelki wypadek przenieśli go do rezerwy.

– Paweł Otwiaznyj.

Nasz horodniczy, który najbardziej na świecie lubił piwo oraz pracę w przydomowym ogródku, najwyraźniej nie spodziewał się takiej odpowiedzialności, ale Ogarin nie pozwolił nikomu ochłonąć.

– Dobierzcie sobie grupy, szybko! Każdy z was dostanie jednego mojego żołnierza do łączności i koordynacji.

Czterech żołnierzy ruszyło przez tłum, widocznie wcześniej poinformowano każdego z nich, do kogo jest przydzielony.

– Grupy mają ustawić się przy ciężarówkach w celu pobrania amunicji. Żadnych pytań i kłótni, sprzęt wydadzą wam wykwalifikowani specjaliści na podstawie osobistych cech zmobilizowanych.

Zerknąłem na „specjalistów” – czterech młodych żołnierzy, stojących przy ciężarówkach. Przybyli do nas niedawno i pewnie nawet nie wszystkich mieszkańców osiedla znali z widzenia.

– Ustawiać się! Szybko!

To był zupełnie inny Denis. Nie ten, który wiecznie ze mnie kpił; nie ten, który lubił wieczorami, patrząc na mrugające niebo, opowiadać zdumiewające historie, w których przeplatała się prawda i fantazja.

– Jeśli za godziną któryś z was nie będzie miał broni, może mieć żal wyłącznie do siebie. Pogonią was na Psylończyków z gołymi rękami!

Nie wątpiłem, że rzeczywiście to zrobi. Żarty się skończyły.

Nie wiedziałem, że Ogarin potrafi być taki. Okazuje się, że w ogóle niewiele o nim wiedziałem. Ani gdzie i jak trafił do armii, ani skąd pochodził… Przez pięć lat wystarczały mi zabawne historie z życia sił imperialnych, opowieści o heroicznych walkach i przygodach na przepustce.

Takiego Ogarina widziałem po raz pierwszy. Taki Ogarin rzeczywiście potrafiłby zabijać – i to nawet swoich, jeśli nie spełnią pokładanych w nich nadziei.

Trafiłem do grupy wujka Griszy. Tak naprawdę było mi wszystko jedno, to jego zasługa. Długa kolejka ustawiła się do ciężarówki.

Żołnierz wyciągał z jednej skrzynki ciasno zwinięty pakiet, z drugiej broń, wręczał każdemu zmobilizowanemu, dorzucał jeszcze jakąś paczką – gdy podszedłem bliżej, okazało się, że to racja żywnościowa. I to wszystko. Stropieni ludzie odchodzili na bok, a nad nami grzmiał głos Ogarina:

– Uwaga! Pancerzy nie dostaniecie, nie macie wprawy w posługiwaniu się systemami ochronnymi. Zamiast tego otrzymujecie płachtę maskującą Kameleon. Wierzcie mi, naprawdę jest bardzo dobra! Została opracowana w ostatnich miesiącach wojny, więc załoga „Loredana” teoretycznie nie powinna dysponować detektorami, zdolnymi do jej wykrycia. Uwaga! Musicie bezwzględnie przestrzegać instrukcji postępowania zamieszczonej na opakowaniu płachty.

Po aktywacji kameleona indywidualne dopasowanie do figury trwa siedem minut; przez pierwsze trzy postarajcie się stać nieruchomo, a potem ruszać się możliwie najbardziej energicznie.

Przede mną stała Olga Nonowa. W ciągu ostatniej godziny przestałem się jej bać, teraz nie swaty były nam w głowie. Przezwyciężyła już pierwszy lęk; teraz nawet przyjemnie było patrzeć na jej mocną postać i przypominać sobie, jak my, dzieciaki, z zachwytem słuchaliśmy jej opowieści w pierwszej klasie. Kto inny mógłby nam odpowiedzieć na każde pytanie? Od kogo dowiedzieliśmy się, że moc napędu jest wprost proporcjonalna do rozmiaru dyszy, że wiciokrzew nie bywa kłujący, że wielki malarz Gauguin odciął drugiemu wielkiemu malarzowi, van Goghowi, ucho w czasie pojedynku… Nonowa wiedziała wszystko o wszystkim, więc teraz powróciła do mnie dziecięca pewność – wszystko będzie dobrze.

W końcu nadeszła nasza kolej. Młody żołnierz otarł pot z czoła, zerknął na Olgą i wręczył jej potężną wielolufową broń.

– To szansa, w sam raz dla pani. Nie jest trudna w obsłudze.

– Młody człowieku – powiedziała surowo Olga – czym jest szansa, wiedziałam, gdy pana jeszcze nie było na świecie. Sześciolufowy automatyczny system ognia laserowego, skonstruowana przez wielkiego Martyzenskiego. Inaczej trak.

Lekko podrzuciła szansą, ujęła ją wygodniej i powiedziała:

– Pif-paf.

Ludzie obok uśmiechnęli się, pewnie poczuli się dumni, że u nas nawet nauczycielka umie posługiwać się trakiem. Żołnierz – pamiętałem, że ma na imię Wołodia – wręczył Nonowej pakiet z płachtą i od razu dwie racje żywnościowe.

– W porządku – burknął. – Tylko że teraz trzymają pani lufami do siebie. W czasie walki proszę raczej odwrócić. Następny.

– Cześć, Boksa – rzuciłem. Takie miał przezwisko, może z powodu sukcesów w starożytnym, półlegalnym rodzaju sportu, a może z innego powodu. Wołodia popatrzył na mnie ponuro, podał płachtę i niewielki pistolet.

– Bierz. To trzmiel, średni blaster plazmowy.

Zaskoczony, nie od razu zareagowałem. Widząc przy ciężarówce Wołodię, liczyłem, że dostanę prawdziwą, porządną broń. Na przykład szansę albo słynny ultimatum. A on mi daje blaster! Z czegoś takiego uczyliśmy się strzelać w szkolnej strzelnicy!