Выбрать главу

– Wołodia, coś ty?

Na moje ręce spadł pakiet z płachtą i racja żywnościowa. Wołodia mruknął:

– Głupku, dałem ci w prezencie kilka minut życia. Automatyka Psylończyków przede wszystkich odstrzeli tych z ciężkim uzbrojeniem.

Idącego za mną Pawlika Biziajewa obdarował moim wymarzonym ultimatum. Podekscytowany Pawlik rozpłynął się w radosnym uśmiechu, a ja stałem z płonącymi policzkami i zastanawiałem się, co zrobić.

Zażądać normalnej broni? Bez żadnych ulg i darowanych minut?

Ale przecież i tak ktoś musi dostać zwykły blaster, więc dlaczego nie ja?

– Trzmiel? – Ogarin podszedł do mnie, machając telefonem.

Spojrzałem zaskoczony, bo jego głos nadal huczał nad polem, ale zrozumiałem, że to nagranie. – Bardzo dobrze. Postanowiłem sprawdzić, czy z głupoty nie złapałeś się za szansą.

– Denis, nie potrzebuję taryfy ulgowej!

– Nie mów głupstw. Po prostu chcą zachować kilku ludzi jak najdłużej. Między innymi ciebie. Wyluzuj.

– Ale…

– Wyluzuj się, mówię! – Denis zabrał mi broń i rację, położył na ziemi. Otworzył paczkę z płachtą, narzucił mi na ramiona, nacisnął jakąś wypukłość. Brudnoszara tkanina zafalowała, zasyczała, popełzła po ciele. – Nie ruszaj się! Kameleon musi się przyzwyczaić do twojej figury.

Pokornie zastygłem.

– Szkoda, że to stary model i twarz będzie odsłonięta – skomentował Ogarin, gdy płachta otuliła mnie całkowicie, zostawiając jedynie malutki owal. – Kiedy podejdą Psylończycy, wtulisz twarz w ziemię, może cię ominą… – Skrzywił się. – Jeśli pójdą dalej, możesz zaatakować… ale możesz też nie atakować. Nie liczymy na zwycięstwo, chodzi o grę na zwłokę. Wasz oddział ulokuje się wokół punktu ogniowego Gamma. Zniszczą go szybko, jeszcze z powietrza, ale potem desant wyruszy, żeby skontrolować pozycje. Wtedy zacznie się wasza praca. Jeśli Psylończyków będzie trzech czy czterech, może coś z tego wyjdzie. Kiedy odbijecie pierwszy atak, od razu wycofujcie się w stronę lasu, nie zapominając zostawić osłony, bo będą was gonić. I to już chyba wszystko.

Uśmiechnął się niewesoło.

– Trzymaj się, młody. Bardzo cię lubię i nie chciałbym wieczorem znaleźć twojego przypieczonego trupa.

– Uważaj, żebyś sam się nie przypiekł – odciąłem się.

– To moja praca.

– Kapitanie? – rozległ się cienki głosik.

Odwróciliśmy się – obok stali En i Artiom Eyko. Chłopiec dostał lekki blaster i płachtę, En nie miała broni.

– Słucham – rzekł Ogarin.

– Kapitanie, nie chcą mnie dopuścić do mojego statku.

Dziewczynka była spięta i Ogarin to widział.

– Zgadza się, taki wydałem rozkaz. Po co wam teraz jacht?

– Nie mam zamiaru odlatywać! – En potrząsnęła głową. – Ale statek na pewno zostanie zniszczony. Muszę koniecznie zabrać sprzęt.

– Broń? – sprecyzował Ogarin.

– Sprzęt. – Dziewczynka nie poddawała się. – Specjalistyczny sprzęt.

Na jej czoło wystąpiły kropelki potu. Palce nerwowo drżały.

– Po co?

– Kapitanie, moim obowiązkiem jest ochrona Artioma. Nie mogę wykonywać zadania bez specjalnego sprzętu. Kapitanie, jestem bardzo spięta i trudno mi kontrolować moje zachowanie, gdy mam świadomość, że nie zdołam wypełnić swojego obowiązku.

Zdumiewające. Jej występ przebijał wszystkie szaleństwa ostatniej doby. W samym środku tłumu składającego się z dwóch tysięcy uzbrojonych ludzi stała mała dziewczynka i prawie otwarcie groziła kapitanowi sił imperialnych.

Ogarin zerknął na mnie.

– A ty co tak sterczysz? Ruszaj się, kameleon ma zapamiętać twoje ruchy! Skacz, biegaj! No, jazda!

Zacząłem się ruszać, ale w miejscu. Rozmowa była zbyt ciekawa, po prostu nie mogłem odejść. Ogarin pokręcił głową, ale nie wyganiał mnie.

– Czy En odleci bez ciebie? – zwrócił się do chłopca.

Artiom pokręcił głową.

– To dobrze. – Kapitan zerknął na zegarek. – Ile czasu potrzebujesz?

Oceniłem, że stąd do miejsca cumowania jachtu jest jakieś trzy kilometry.

– Dziesięć minut, żeby dotrzeć do statku, dziesięć na zebranie rzeczy, dziesięć na powrót, pięć minut rezerwy – wyskandowała dziewczynka.

– Zezwalam – powiedział Ogarin, poniósł do ust telefon i coś wymamrotał.

Zanim skończył, dziewczynki już nie było. Biegła, niemal nie poruszając rękami, za to przebierając nogami z niesamowitą szybkością. Jakby nie była człowiekiem, tylko cyborgiem.

– Jak mechanistka – powiedział z goryczą Denis.

– Nie jest cyborgiem – zapewnił posępnie chłopiec.

– Wiem. Ale jest niewiele lepsza. – Ogarin spojrzał na niego. Kochasz ją?

– Ona jest dobra – rzekł Artiom. – Najlepsza ze wszystkich.

– Kim tak naprawdę jesteście? – zapytał ostro Denis.

Chłopiec popatrzył na niego szeroko otwartymi oczami. Było w nich ostentacyjne zaskoczenie i naiwność.

– Nie mam czasu i możliwości, żeby się czegokolwiek o was dowiedzieć – podkreślił Ogarin. – Prawdopodobieństwo mojej śmierci w czasie ataku Psylończyków wynosi dziewięćdziesiąt dziewięć procent. Chciałbym po prostu wiedzieć. Rozumiesz?

Chłopiec oblizał wargi.

– Mały, bez wzglądu na to, kim jesteście, nie życzę wam źle. Denis podszedł do Artioma. – Być może gwizdnę na kilka zasad i pozwolę wam odejść z pola bitwy. Tylko musisz mi wyjaśnić, kim jesteście i czym tak naprawdę są dla was te regaty.

Artiom wyraźnie się wahał. Nie było w nim tej twardej stanowczości, cechującej En.

– Na pewno pozwoli nam pan odejść?

– Aloszka, czy kiedykolwiek cię oszukałem? – spytał Ogarin, nie odwracając się.

– Nie – odparłem szybko.

– Pewnie i tak jest już za późno… – Artiom odwrócił się, jakby próbował odszukać siostrę wzrokiem. – Nie wiem… Obiecuje pan, że pozwoli nam odejść? Ja już dłużej nie mogę, słowo honoru! To już siódmy raz, siódmy raz!

Denis wyciągnął rękę i poklepał go po policzku.

– Obiecuję, mały. Mów. Powiedz prawdę i ewakuuj się razem ze wszystkimi.

Jeszcze nie skończył, a już stało się jasne, że powiedział coś nie tak, gdzieś się pomylił. Twarz Artioma wykrzywił pogardliwy grymas i chłopak się cofnął.

– Nasze dokumenty ma siostra, kapitanie. Odpowie na wszystkie pańskie pytania.

Ogarin przygryzł wargi i skinął głową.

– Jasne. W takim razie spadaj, szczeniaku. Boisz się umrzeć, to przynajmniej nie bój się żyć.

– Lepiej od ciebie wiem, czym jest życie i śmierć!

Przez chwilę wydawało mi się, że przed nami stoi nie chłopiec, ale dorosły mężczyzna. Było coś w jego spojrzeniu, w jego słowach…

Artiom odwrócił się i poszedł.

– Wiesz – powiedział Ogarin, odprowadzając go wzrokiem kiedyś na manewrach zaprowadzili nas, kadetów, do teatru. Sztuka była bardzo ciekawa. Spóźniliśmy się na początek, a gdy już zrozumieliśmy, o co chodzi, poderwali nas z miejsc, ustawili i zaprowadzili do obozu.

Popatrzył na niebo, uśmiechnął się i zaczął nabijać fajką.

– Zrobili to specjalnie, to byli bardzo mądrzy ludzie. Chcieli nam pokazać, że nie na każdą sztukę trafimy w porę i nie każdą obejrzymy do końca. Czy to w teatrze, czy w życiu… Dobrze, Aloszka.

Czas na mnie, trzymaj się.

Ogarin wsunął niezapaloną fajkę do kieszeni, objął mnie mocno i poszedł w stronę sztabu. Minutę później nad kosmodromem znów huczał jego głos:

– Do diabła! Następnego, który bez rozkazu odbezpieczy broń, zastrzelę osobiście!

Wzruszyłem ramionami.

Dziwny z niego człowiek.

– No i proszę. To tak sprawy wyglądają.

Podszedł do mnie Siemiecki, dyrektor naszej jedynej szkoły.