[Kolejne spotkanie czytelników prozy S. Łukianienki z Jurijem Siemieckim – słynnym fanem rosyjskiej SF, żarliwym członkiem rosyjskiego Fandomu. Zabijanie go na kartach powieści SF stało się ambicją rosyjskich twórców fantastyki, przyznawana jest nawet nagroda za „najlepsze literackie zabójstwo Siemieckiego”. Czytelnik, stykając się w utworze z bohaterem o tym nazwisku, odruchowo zaczyna traktować go jak nieboszczyka i zastanawiać się, w jaki sposób Jurij Siemiecki zginie tym razem (przyp. tłum.).]
Niewysoki, o wąskich ramionach, kiedyś wydawał się nam olbrzymem, podobnie jak Olga Nonowa olbrzymką. Tyle że Olga faktycznie była potężna.
– Wiesz co? – powiedział melancholijnie Siemiecki. – Napijmy się! Nigdy nie piłem ze swoimi uczniami, a teraz się napiję!
Wyjął z kieszeni płaską butelkę i podał mi.
– Dziękuję – łyknąłem koniaku. – Czemu nie wkładasz kameleona?
– A co mi tam! – Siemiecki machnął ręką. – Zdążę. Zresztą, i tak jestem nieduży, nie zauważą mnie. Co najwyżej dostrzegą tę broń.
Podniósł za lufę ultimatum i pomachał nim nad betonem, obtłukując plastikową kolbę.
– Jak myślisz, dlaczego tobie, rosłemu chłopakowi, dali mały pistolet, a mnie, takiemu cherlakowi, wielką armatę?
– Nie wiem – powiedziałem, oddając butelkę.
– No właśnie – westchnął Siemiecki. – Pójdę już.
Ruszył, wlokąc za sobą broń, i po chwili zniknął w tłumie.
Zrobiło mi się strasznie przykro – zrozumiałem, że nigdy więcej go nie zobaczą.
Jeszcze kwadrans staliśmy przy ciężarówce. Wszyscy dostali już sprzęt i teraz czekali nie wiadomo na co.
– No, najwyższa pora! – rozległ się w końcu głos wujka Griszy. – Ruszamy do tajnego punktu ogniowego Gamma. Wszyscy pamiętają, gdzie on się znajduje?
Wielogłosy ryk potwierdził, że nikt nie zapomniał swoich dziecięcych wygłupów.
– Jazda! – Tym okrzykiem Grigorij zmusił swoich ludzi do ruszenia się. – Z nami jest Bóg, Wspólna Wola i Grey!
Ruszyliśmy przez kosmodrom, nie w szeregu, ale dość równo, a nawet, jeśli brać pod uwagę sytuację, radośnie. Czy to wydana broń tak na nas podziałała, czy może to kwestia przebywania w tłumie?
W ogonie kolumny ktoś zaintonował wojskową pieśń: Wszyscy urodzeni jesteśmy do tego, żeby gwiazdy przemieniać w pył!, ale ponieważ niewiele osób znało słowa, piosenka szybko ucichła.
Pięć minut później ochronne płachty zaczęły działać, widocznie dostosowały się do ciał. To jeden, to drugi człowiek rozmywał się i przemieniał w niejasny cień, nad którym niczym obłoczek płynęła twarz w wycięciu kaptura. W ruchu ludzie byli jeszcze jako tako widoczni, ale gdy zastygli, całkowicie zlewali się z tłem.
A może te płachty rzeczywiście nam pomogą i uda się odbić atak psylońskich komandosów? Nie mają czym zbombardować planety, więc będziemy grać na zwłokę; potem przybędzie flota i rozniesie krążownik w pył, a sława naszej planety rozniesie się po całej galaktyce. Grey da nam kredyty na rozwój, dziennikarze zlecą się całymi tabunami i skoczy w górę cena pereł…
W ten sposób, oddając się uspokajającym marzeniom, doszedłem do tajnego bunkra Gamma. Oczywiście na powierzchni nic nie było widać, wszystkie budowle mieściły się głęboko pod ziemią, pod betonowymi płytami. Ale pamiętałem kilka zamaskowanych wejść i mniej więcej wiedziałem, w którym miejscu wynurzą się na powierzchnię laserowo-rakietowe wieże obrotowe, gdy zacznie się walka. Grigorij pogadał chwilą z żołnierzem i zaczął wydawać polecenia. Zostaliśmy rozlokowani w promieniu dwustu metrów wokół bunkra, mieliśmy się tu położyć. Gdyby pięć minut później ktoś rzucił okiem na to miejsce, mógłby pomyśleć, że kosmodrom jest pusty. Ja widziałem tylko swoich najbliższych sąsiadów – Siemieckiego, Nonową, Artioma i En Eyko, która tymczasem zdążyła wrócić.
– Napijesz się? – zapytał Siemiecki, wyjmując butelką.
Pokręciłem głową. Wystarczy. Przypomniałem sobie swoją niedawną idiotyczną myśl, że widzę Siemieckiego po raz ostatni, i przekląłem się za wybujałą wyobraźnię.
Jeszcze pożyjemy!
Siemiecki upił łyk i zaczął się wiercić; usiłował położyć się na ultimatum i przykryć go swoim ciałem. Kiepsko mu szło – albo wystawały boczne rączki, albo wysuwała się lufa. Siemiecki kręcił się, rozkładał ręce, walił w kolbę kolanami i cicho klął.
– Co ty tam robisz z tą bronią? – zawołał ktoś. Rozległy się śmiechy.
– Idźcie do licha – mruknął Siemiecki. – Próbuję się jakoś zamaskować.
Nonowa nie miała takich problemów. Potężną szansę ułożyła wygodnie na piersi, kołysząc ją niczym niemowlę. Niedawne omdlenie wyraźnie zdążyło wylecieć jej z pamięci.
Artiom i En nie zwracali uwagi na to, co się dzieje. Te dziwne dzieci rozmawiały o jakichś swoich sprawach. Wyglądało, że się kłócili. Twarz dziewczynki, prawie zupełnie zasłonięta kombinezonem, była czerwona i wściekła. Coś poszło nie tak.
– Uwaga, wszyscy!
Drgnąłem, gdy w uszach zabrzmiał mi głos Ogarina. Nie uprzedzono nas, że płachty są wyposażone w środki łączności.
– Będę utrzymywał z wami stały kontakt, niestety jednostronny. Dostałem informację, że wszystkie grupy zajęły swoje pozycje.
Dzieci i starcy są już w lesie. Przekazali mi meldunek, po czym radiostacja została zniszczona. A teraz sprawa najważniejsza: według danych satelitów „Loredan” zaczął wysadzać desant.
Po plecach przebiegł mi dreszcz.
– Jako pierwsze idą trzy myśliwce. Powtarzam: trzy. Za nimi cztery szalupy desantowe. Widocznie to wszystko, co im zostało.
Stacjonarnym punktom ogniowym wydano rozkaz przepuszczenia myśliwców i skoncentrowania ognia na desancie.
Głos Denisa lekko drgnął. Doskonale rozumiał, że tym rozkazem skazuje swoich ludzi na śmierć. Gdy celowniczy będą usiłowali zniszczyć pole siłowe szalup desantowych, myśliwce załatwią bunkry.
Ale wtedy my zyskamy szansę.
– Czas pozostały do pojawienia się myśliwców: trzy minuty, do pojawienia się desantu: sześć minut. Powodzenia!
Znowu zapadła cisza. Ale nie na długo.
– Nie kazałem ci tego robić! – zawołał Artiom.
Zerknąłem na przybyszów. Chłopak, ledwie widoczny w kameleonie, uniósł się na łokciu; En gwałtownym ruchem przygniotła go do betonu i coś szybko powiedziała. Wydawało mi się, że odczytałem z jej warg: „Teraz już za późno”.
Każdy ma jakieś swoje problemy.
– Nie podoba mi się to – powiedział sam do siebie Siemiecki.
I w tym momencie w niebie rozległ się cienki wizg. Wiedziałem doskonale, że nie powinienem się demaskować, ale mimo wszystko spojrzałem w górę.
Psylońskich myśliwców nie było widać – atakowały ze stratosfery. Ale sam atak wyglądał jak na filmach. Standardowy epizod zdławienie obrony planetarnej.
Sześć jasnych punktów, sześć wirujących pomarańczowych bąków leciało prosto na nas.
Ziemia zadrżała, za naszymi plecami rozsunęły się płyty i wyłoniły metalowe kolumny. Część otworzyła się, wysyłając w niebo krótkie cygara rakiet, część zaczęła tworzyć parasole anten. Jakby w odpowiedzi na ognisty deszcz, planeta stworzyła nową potworną formę życia – stalowe grzyby.
Za późno.
Sześć plazmowych pocisków uderzyło w środek kręgu. Fala uderzeniowa odrzuciła mnie na kilka metrów, zatkało mi uszy. Niczym we śnie patrzyłem, jak wirujące ogniste wiry wgryzają się w beton, zanurzając się coraz głębiej, w wilgotny chłód betonowych korytarzy, w wypełnione generatorami i głowicami bojowymi podziemia, w bezpieczne, jakże bezpieczne bunkry, w których siedzieli żołnierze Imperium dwóch chłopców, wysłanych rozkazem Ogarina na pewną śmierć.
To niemożliwe!