Выбрать главу

– Zaraz zaczną przeczesywać kosmodrom, trzeba się przyczaić.

Gdy wyląduje „Loredan” i zacznie się wyładunek sprzętu, spróbujemy przedrzeć się do naszego jachtu. Może uda się uciec i kontynuować regaty.

– Poszaleliście z tymi regatami! – krzyknąłem.

En Eyko wzruszyła ramionami.

– No to co? Znowu masz szansę. Ale teraz prócz marchewki jest jeszcze bat.

Powariowali.

Spojrzałem na Artioma.

Chłopiec wcale nie wyglądał na szaleńca. W jego oczach czaił się smutek, strach i wstręt, ale nad tym wszystkim przeważało błaganie. Czemu aż tak się boi śmierci?

Dzieci jeszcze nie rozumieją, czym jest śmierć. Za wcześnie dla nich na taki strach.

Ale chłopiec się bał.

Jeszcze raz popatrzyłem na słupy dymu. Ładnie nas załatwili, przewidzieli wszystkie nasze plany. Spłonęły punkty ogniowe Alfa, Beta, Gamma…

Zaraz, ale przecież było ich cztery!

Potrząsnąłem głową. Gdzie zawsze chodziliśmy się bawić? Zwykle do Alfy albo do Gammy, bo to najbliżej. Rzadziej do Bety. I chyba ze dwa razy, wracając z wyprawy po lesie i Srebrzystych Wodospadów – do Delty.

Czyżby nawet Ogarin nie wiedział o istnieniu tego punktu?

Dziesięć kilometrów, mniej więcej na południowy zachód. Popatrzyłem w tamtą stronę – błękitne niebo pozostało czyste.

– Wiem, gdzie się ukryjemy – powiedziałem. – Chodźmy.

Są religie, według których cały świat to sen. Sen Boga, który ten świat wymyślił. Twój własny sen. Sen jakiegoś niepozornego człowieka. To by wiele wyjaśniało, sny zawsze są trochę przerażające.

Nawet piękny i dobry sen jest smutny, choćby dlatego, że trzeba się z niego obudzić.

A może to rzeczywiście tylko sen?

Szybkim krokiem szliśmy po bezkresnym betonowym polu, coraz bardziej oddalając się od metodycznie okrutnych Psylończyków i od naszych ludzi, którzy próbowali stawić im opór.

We śnie nie można zdradzić, prawda?

A może, jeśli zdradziłeś we śnie, to znaczy, że jesteś gotów do tego na jawie?

Może to wszystko mi się śni? En Eyko z jej nerwowym bratem i atak Psylończyków? Albo przynajmniej sam atak… Zaraz się obudzę i okaże się, że uczestnicy wyścigu polecieli dalej, żadnego „Loredana” w ogóle nie ma, a ja muszę kupić bukiet kwiatów i iść do Olgi Nonowej. Ojciec Witalij pewnie tak wytłumaczy mój koszmar, w którym niemłoda nauczycielka okazała się nagle bohaterką.

Niestety.

To wszystko dzieje się naprawdę.

Po prostu ożyły dawne strachy i straszne sny stały się jawą.

I te cienie, które tak przyjemnie było wyobrażać sobie wieczorem pod kołdrą, gdy odłożyło się książkę o czasach Wielkiej Wojny – te cienie wróciły. Cienie, teraz już z krwi i kości, zapragnęły naszej krwi.

Czy oni naprawdę nie rozumieją, że minęło ponad dwieście lat i że mamy pokój?

Nie mogą nie rozumieć. Psylończycy są przecież bardzo mądrzy.

A więc rozkaz, wydany przez dawno nieżyjących władców, znaczy dla nich tak wiele?

I A może po prostu, widząc na planecie ziemską osadę, doszli do wniosku, że wojna została przegrana, a ich rasa unicestwiona, podobnie jak rasa sakrasów? Ruszyli zatem do ostatniej, bezwzględnej walki, żeby przynajmniej drogo sprzedać swoje życie.

Cienie. Cienie przeszłości. Zapal tysiące lamp, obstaw świątynię świecami, wyjdź na słońce, a one i tak podpełzną. Ze zwycięskiej wojny, z owianych legendami czynów. Jak nazywał się ten pilot, który staranował „Loredana”? Już nie pamiętam. Jego bohaterski czyn przetrwał jedynie jako krótka notatka w wojskowych archiwach. A ofiary tego czynu dotarły do miejsca przeznaczenia, żeby zginąć z godnością.

Psylończycy są skazani. I nie mogą tego nie rozumieć.

Gdy stajesz się tylko cieniem, już nie czujesz bólu.

– Aleksiej?

Zerknąłem na Artioma. Chłopiec szedł obok mnie, jego siostra trochę z przodu.

– Tak?

– Całe życie tutaj przeżyłeś?

– Mhm.

Pewnie zaraz mi powie, że to nudne. No cóż, sam o tym wiem.

– I nigdy nigdzie nie poleciałeś?

– Nie.

Chmurnie się uśmiechnął.

– Zazdroszczę ci.

– Czego?

– Kiedyś marzyłem o podróżach. Potem przestałem.

– Dlaczego?

Artiom wzruszył ramionami.

– Dlatego że wszystkie podróże gdzieś się kończą.

– Masz problemy, prawda? – zapytałem ostrożnie.

– Jeszcze jakie.

Nie wyglądał już na zamkniętego w sobie, raczej na skazańca, który stracił nadzieję. Jakby siłą rozpędu robił to, co należy, dlatego że tak trzeba, ale nie czuł przy tym zadowolenia ani nie liczył na sukces. Tak piszesz egzamin, wiedząc, że i tak nie zaliczysz.

– Nie przejmuj się – powiedziałem. – Jestem pewien, że wyjdziecie z tego cało. Zaraz się ukryjemy, a potem ty i En odlecicie.

Miał sympatyczny uśmiech. Szkoda tylko, że mi nie uwierzył.

– Nic z tego nie wyjdzie. Zobaczysz.

Dlaczego go pocieszałem?

Który z nas bardziej potrzebował pociechy? Na moich oczach ginęła nasza wspólnota. Przede mną nie było już nic. A szansę przeżycia były tak śmiesznie małe, że nawet trudno byłoby je obliczyć.

A mimo wszystko chciałem pocieszyć tego chłopca, dziwnego i obcego, który tak pechowo trafił na naszą małą, cichą planetkę.

Jakby za nim stały jego własne cienie i większe nieszczęścia niż płonąca planeta.

– Boisz się śmierci? – spytałem.

– Coś ty – odpowiedział szczerze Artiom. – Ani trochę. Ojej, kto to?

En, która szła przed nami, zatrzymała się, w jej ręku błysnął metal. Skoczyłem do przodu, chwyciłem ją za rękę, krzyknąłem:

– Stój! Nic nie rób! To abori!

Nie wiem, jak to się stało, ale po ułamku sekundy już nie trzymałem jej ręki. Dziewczynka patrzyła na mnie pogardliwie.

– I co z tego? Wiem, że są potencjalnie niebezpieczni.

Abori szedł ku nam spokojnie, kichając, smarkając i plując kawałeczkami śluzu. Słowo daję, nie miał kiedy wyjść na spacer.

– Pokój i miłość! – zawołałem do niego.

– Jest niebezpieczny! – krzyknęła z uporem En.

– Nawet sobie nie wyobrażasz jak! – warknąłem. – En, te istoty wysyłają wiązki mikrofal. To po pierwsze. Kontaktują się ze sobą telepatycznie. To po drugie. Cechuje ich wysoka empatia i mszczą się okrutnie za śmierć każdego ze swoich współbraci. Zabiją ciebie i tego, kto jest ci bliski. To po trzecie.

En zerknęła na Artioma i zawahała się.

– A jeśli go nie ruszę?

– Wtedy wszystko będzie w porządku. Nie są agresywni. Nic od nas nie chcą, rozumiesz? Nic!

Abori podszedł, zamlaskał, nabierając powietrza, i powiedział przez nos:

– Pokój i miłość.

Wziąłem En za rękę i zacząłem ostrożnie obchodzić abori dużym łukiem. Artiom szedł obok mnie, tak żebyśmy osłaniali go przed tubylcem.

– Pokój i miłość – powtórzył abori. Wsunął rękę w fałdy skóry, pogrzebał i zrobił krok w naszą stronę.

Perła miała trzy centymetry średnicy, czyli wielkość Kwiatu Plazmowego. Miała przy tym czerwonawy połysk, co było niezwykłą rzadkością.

Abori cierpliwie czekał.

Moja ręka sama sięgnęła do butelki z wodą i znieruchomiała.

Ile czasu będziemy musieli siedzieć w bunkrze? Kilkanaście godzin? Dobę? Kilka dni? En i Artiom w ogóle nie mają wody, a czy znajdziemy w bunkrze jakieś zapasy – nie wiadomo.

– Wiesz przyjacielu, jakoś nie mam do tego głowy – powiedziałem i rozłożyłem ręce. Poszliśmy dalej.

Abori nie zdziwił się, oni niczemu się nie dziwią. Podreptał w miejscu i ruszył za nami.

– To wasz produkt eksportowy? – zapytał Artiom.

– Tak, jedyny – potwierdziłem.