Выбрать главу

I w pewnym stopniu tak rzeczywiście było.

– Tam są moi przyjaciele – powiedziałem, wskazując głową ekran, gdzie beznadziejnie bronił się sztab piechoty kosmicznej. Teraz będą mieli szansę.

– Szansę? A my? Czy my mamy szansę? – krzyknęła En Eyko.

Ładna dziewczynka o kędzierzawych włosach, którą tak dobrze nauczyli bronić i osłaniać.

Swoich.

A my jesteśmy dla niej obcy. Bez różnicy, czy to Psylończyk, człowiek z tej planety.

– Mielibyśmy szansę – warknąłem – gdybyś nie przekazała Psylończykom informacji o trzech znanych ci punktach bojowych.

Spojrzałem na Artioma – chciałem sprawdzić, czy o tym wiedział.

Chłopiec przygryzł wargę.

Wiedział.

– Głupcze! – krzyknęła En Eyko. – To była jedyna możliwość!

Pozwoliliby nam opuścić planetę!

Chwyciła Artioma jedną ręką i przycisnęła do siebie jak lalkę.

Pistolet nadal był wycelowany w moją głowę, ale dziewczynka nie próbowała strzelać. Widocznie doskonale umiała ocenić moc pola siłowego.

– Zniszczeniu uległo czterdzieści procent systemów bojowych oznajmił komputer. – Zlikwidowano dziewięciu osobników.

Czekałem. Nie musiałem naciskać przycisków i chwytać wroga w krzyżyk celownika. Czas dziecięcych zabaw przeminą}.

– Zniszczeniu uległo sześćdziesiąt procent systemów bojowych.

Zlikwidowano czternastu wrogich osobników. Przypadkowe straty naszych sił w granicach dopuszczalnych norm.

Zabawy się skończyły. Pozostały normy.

– Zniszczeniu uległo osiemdziesiąt procent systemów bojowych. Zlikwidowano szesnastu wrogich osobników. Obsłudze stanowiska zaleca się opuszczenie bunkra.

– Zdjąć osłonę ze stanowiska dowódcy – poleciłem, wstając.

Na głównym ekranie czerwone punkty pospiesznie przemieszczały się w naszą stronę. I tak nie uciekniemy, ale lepiej zginąć pod niebem niż spłonąć w jeziorze plazmy w betonowej norze.

– Bydlaku! – krzyknęła En Eyko.

– Nie strzelaj, zabraniam! – krzyknął Artiom. – Nie zabijaj go!

Wzruszyłem ramionami. Było mi prawie wszystko jedno. Zrobiłem to, co powinienem zrobić. Dalej i tak jest już tylko śmierć.

– Chciałbym wiedzieć, kim wy właściwie jesteście.

En Eyko płakała, opuszczając pistolet. Z przyjemnością by mnie zastrzeliła, ale zdaje się, że nie mogła złamać bezpośredniego zakazu brata.

Za to ja powinienem zabić ją. Ta dziewczynka popełniła najbardziej niesłychane przestępstwo w dziejach – zdradziła ludzi obcym.

Nawet w latach Wielkiej Wojny coś takiego zdarzało się bardzo rzadko, a jeśli już, to pod wpływem tortur, łamania psychiki, szantażu…

Podczas gdy ona… dobrowolnie!

O co tu chodzi? W jakim celu wykonano tą dziewczynkę-robota, gotową poświęcić ludzkość w imię nawet nie siebie, lecz brata?

Jeśli to rzeczywiście jej brat.

– Wychodzę na powierzchnię – oznajmiłem. – A wy jak sobie chcecie. Nie będę was namawiał.

Ale nie musiałem nikogo namawiać.

Dopiero gdy odchyliłem właz i znalazłem się na zewnątrz, mogłem ocenić efekty swoich działań.

Wszystko potoczyło się bardzo szybko, inaczej niż na filmie.

Wpadliśmy do bunkra, przejęliśmy dowodzenie, wydałem rozkaz, uaktywniły się systemy bojowe. Trzy minuty walki przesiedziane pod ziemią.

Teraz już wiedziałem, co może zrobić stacjonarny punkt ogniowy kosmodromu, jeśli się go w porę nie zniszczy.

Wszystko wokół nas było czarne, wypalone. Pogorzelisko z wysepkami betonowych płyt. Tam, gdzie wysunęły się wieżyczki obrotowe, połyskiwały jedynie kałuże metalu. Niebo zasłaniały chmury popiołu, ziemię pokrywała czarna warstwa pyłu.

Jakie siły rzucili Psylończycy na tę nieuwzględnioną w planach podziemną twierdzę?

– Popatrz, En Eyko – powiedziałem. – To twoja robota.

– Mam taką pracę. – W jej głosie nie było śladu emocji. – To nie ja ściągnęłam Psylończyków na waszą planetę.

Nie odpowiedziałem. Patrzyłem, jak coś się gramoli w chmurach popiołu.

Nie wiem, jak Psylończykowi udało się wydostać ze zniszczonego pancerza. Nie wiem też, dlaczego przeżył, chociaż pancerz zamienił się w kupę złomu. Ale najwyraźniej zdrowo oberwał. Nie mógł iść, czołgał się.

Wyjąłem blaster i poszedłem na spotkanie wrogiemu komandosowi, wzbijając tumany czarnego pyłu.

Psylończyk podniósł głowę.

Miał szaroniebieskawą skórę, dokładnie taką jak na obrazkach.

Nieproporcjonalne, za krótkie i za cienkie nogi, długie ręce o chwytliwych palcach… Nie wiem, dlaczego nazywają ich jajogłowymi, mnie czaszka Psylończyka przypominała rozszerzającą się ku górze gruszkę. Resztki jasnych włosów sterczały rzadkimi nadpalonymi kępkami, ale innych ran nie było widać.

– Kiepsko, co? – zapytałem.

Duże okrągłe oczy patrzyły na mnie nieruchomo. Bez swojego scyborgizowanego pancerza Psylończyk był bezbronny, nawet bardziej niż ja po wyjściu z bunkra. Zdaje się, że nawet nie miał broni.

– Pokój i miłość.

Abori, ten sam abori, brnąc po kostki w popiele, podszedł do nas.

Oddychał ciężko, mówił z wysiłkiem. No proszę, jednak przeżył!

Patrzyłem na purpurową perłę w jego ręku. Dlaczego z takim uporem mi ją proponuje? Śmieszne.

I jeszcze to jego „pokój i miłość”.

– Gdzie ty tu widzisz pokój i miłość? – spytałem sarkastycznie. Co, stary? Wsadź sobie swój kamyczek w odpowiednie miejsce.

– Miejsce – westchnął Abori.

– A najlepiej uciekaj stąd, jeszcze cię zabiją przypadkiem…

– Przypadkiem.

Znowu spojrzałem w oczy Psylończyka. Komandos czekał, spokojnie i obojętnie. Może był w szoku, a może ta krucha rasa umiała umierać z godnością.

– Przecież już jesteś martwy – powiedziałem. – Wszyscy jesteście martwi. I dlatego przyszliście zabijać. A ja na razie jeszcze żyję.

– Na razie jeszcze? – spytał abori.

Wsunąłem blaster w kaburę i odwróciłem się. I osłupiałem.

Za mną stało półkolem sześciu Psylończyków. Pancerz mienił się ciemnymi tęczowymi błyskami, jak rozpalony metal. Broni w ich rękach nie zauważyłem, zresztą po co im broń? Cała ta metalowa skorupa była bronią. Pewnie gdyby drgnął mi palec na spuście blastera, wyparowałbym w jednej chwili.

En i Artiom Eyko podeszli do Psylończyków. Zdaje się, że jeden z nich rozmawia z dziewczynką.

Cóż, zdrada jednak się opłaciła. Rodzeństwo Eyko odleci z planety, Psylończycy się tu umocnią, a flota imperialna zrzuci na powierzchnię setki mezonowych bomb.

Zaciekły atak punktu ogniowego Delta nie dał nam nic, prócz krótkiej chwili triumfu.

Jeden z Psylończyków podszedł bliżej i popatrzył na mnie z góry; w pancerzu był wyższy o dwie głowy.

– Kto dowodził walką?

Zawsze mieli świetne systemy translacyjne, komunikacja międzyrasowa nigdy nie sprawiała im problemu. Jedyne, czego nie mogli zrozumieć, to pretensje prymitywnych ras w rodzaju ludzi czy Bullratów.

– Ja dowodziłem.

– Jesteś żołnierzem?

– Ochotnikiem.

Twarz Psylończyka zasłaniał hełm. Zresztą wyraz jego twarzy i tak by mi nic nie powiedział.

– Liczyłeś na zwycięstwo?

– Nie.

– Na zadanie nam ogromnych strat?

– Nie.

– Więc czego chciałeś?

– Pomóc naszym.

Abori podszedł do nas ciężko, wyciągnął rękę z perłą do Psylończyka i zamlaskał:

– Pomóc naszym.

Oślepiający błysk, nawet nie wiadomo co i skąd wystrzeliło, i ciało abori rozleciało się na krwawe strzępy.

– Po co to zrobiłeś? – spytałem.

– Niepełnowartościowy osobnik, niezdolny do walki o przetrwanie, nie powinien przeszkadzać w rozmowie istot rozumnych.