Myślałem, że padnie na kolana i zacznie szlochać, ale nie. Wzruszył ramionami, uśmiechnął się i powiedział niepewnie:
– Nazywam się Mike.
Ognisko nie chciało się zapalić. Mike wyjął z plecaka płaską manierkę, chlusnął i niebieski płomień skoczył na dwa metry w górę. Ostrożnie zerknąłem w stronę lasu. Cicho. Nadal cicho. Czyżby rzeczywiście był sam?
Mike podał mi dużą paczkę, sam wziął taką samą.
Wszystko się zgadza, żołnierska racja… Z plecaka wystawały brzegi identycznych paczek i karnawałowo barwne denka konserw.
Skąd wziął te produkty? Niedbałym gestem Mike odpiął od pasa krótki, szeroki nóż, zerwał opakowanie racji. Otworzyłem swoją, zacząłem jeść, nie czując smaku. Mike wcinał z apetytem, co nie przeszkadzało mu co chwila rozglądać się na boki. Czasem zadzierał głowę, patrzył w niebo i pospiesznie opuszczał wzrok, jakby zobaczył tam coś strasznego. Za każdym razem odruchowo spinałem się do skoku – jego pozycja wydawała się tak dogodna, tak bezbronna… Czemu tak kręci głową? Przecież to zwykły las – żółte, brązowe i purpurowe liście, szerokie, pokryte guzami pnie, kłujące trawy i cierniste krzewy, pętlami oplatające drzewa. I zwykłe niebo szczelna, szara zasłona z jasną plamą słońca w zenicie i ciemnymi smugami deszczowych chmur tuż przy ziemi.
– Chce pan? – Mike podał mi butelkę.
Jedyne, co budziło mój szacunek do tego chłopca, to jego małomówność. Owszem, zachowywał się jak samobójca, zdaje się, że nawet nie wiedział, kim jestem, ale przynajmniej o nic nie pytał.
Wziąłem butelkę, napiłem się. Zwyczajna woda, z lekkim posmakiem środków dezynfekcyjnych. Skąd ten szczeniak wziął te wszystkie rzeczy? A „szczeniak” tymczasem pochylił się nad plecakiem, wystawiając na mnie plecy. Znowu musiałem wziąć się w garść. Nie zachowywałby się tak bezczelnie, gdyby nie miał jakiejś osłony.
Pewnie ktoś trzyma mnie na celowniku, na przykład z tamtych krzaków… Aż pożałowałem, że tak szybko wyszedłem na otwarty teren, teraz musiałem czekać. Znowu sięgnąłem po butelkę i wtedy poczułem w uszach znajomy szum. Oczy wyszły mi z orbit, w ustach pojawił się gorzki smak… Wiem, że to tylko złudzenie, ale i tak tego nie lubię. Mam ochotę splunąć i zasłonić oczy dłonią. Skupiam się.
Książę! Czuję ciepłą falę ekscytacji, jeszcze chwila i na otaczający świat nałoży się inny obraz.
Zobaczyłem siebie z boku. Siebie, Mike’a i płonące ognisko…
Książę patrzył na nas z tych krzaków, w których dopatrywałem się zasadzki. Musiałem ostudzić jego zapał. Gdzieś obok są wrogowie!
Moja świadomość wyczuła stropienie Księcia, a potem w głowie jakby wybuchł pocisk. Nie lubię, gdy Książę zaczyna węszyć, ale teraz musiałem to jakoś ścierpieć. W końcu ból ucichł i znowu wyczułem myśli Księcia. Obcy był ponad wszelką wątpliwość sam.
Dobrze. Podejdź do nas, tylko ostrożnie. Wstałem gwałtownie, to najszybszy sposób zerwania kontaktu telepatycznego.
Mike spojrzał na mnie zaskoczony. Nawet nie przyszło mu do głowy, żeby sięgnąć po broń.
Zresztą i tak bym mu na to nie pozwolił. Przez chwilę poczułem do chłopca coś na kształt współczucia.
– Masz dużo jedzenia?
Mówiłem ostro, nie udając już. Mike pokręcił głową.
– To czemu mnie częstowałeś?
Milczał. W jego oczach pojawił się strach. Uśmiechnąłem się.
– Myślisz, że nie wyrządzę krzywdy człowiekowi, z którym dzieliłem posiłek?
Mike pokręcił głową i ostrożnie sięgnął po automat. Za późno.
Książę już stał za jego plecami.
– Głupcze. Smoki nie uznają ludzkich zwyczajów.
Książę skoczył. Mike szarpnął się i znieruchomiał pod dwustukilogramowym cielskiem.
Znowu usiadłem, podniosłem z ziemi niedokończoną rację.
Na pierwszy rzut oka Książę sprawia niezbyt przyjemne wrażenie.
Jestem z nim od tak dawna, że już przestałem to zauważać. Książę był jeszcze małym, mieszczącym się w dłoniach szczeniaczkiem, gdy zacząłem się nim opiekować. Karmiłem go mlekiem, a gdy zdechły ostatnie krowy, to krwią. A teraz Książę osiągnął wielkość sporego cielaka.
Dwieście kilogramów mięśni, rudej sztywnej sierści i ogromne, mądre oczy. I paszcza, która mogłaby przegryźć człowieka na pół.
Mike poruszył się, ale Książę warknął cicho. Popatrzyłem na sterczące spod psa nogi.
– Chcesz jeść?
Nie, Książę był najedzony. Chyba dorwał w lesie szakala… Do tej pory kiepsko orientuję się w jego warczeniu. No dobrze, ale co zrobimy z tym smarkaczem?
Podniosłem jego plecak, wysypałem zawartość na ziemię. Śpiwór, rakietnica, apteczka… O, wielcy bogowie! Radiostacja!
Skąd on to wziął?
Popatrzyłem na Księcia i skinąłem głową. Książę nie uwierzył, warknął zdumiony.
– Puść, zabić zawsze zdążymy.
Mike wstał, zachwiał się i klapnął na ziemię. Zerknął na Księcia i szybko odwrócił wzrok. Potem popatrzył na mnie i rzekł niespodziewanie twardo:
– Bałem się tylko jednego: że spotkam idiotę. Na szczęście myliłem się.
Gdy nadszedł Ostatni Dzień, Robert Eldhaus, niegdyś przeciętny baseballista, a od pewnego czasu równie przeciętny biznesmen, jechał pociągiem. Prezes firmy Eldhaus System (sprzęt elektroniczny dla sportowców) wolał latać samolotem, ale teraz podróżował z rodziną, a jego żona panicznie bała się latania…
Dwie głowice radzieckiej rakiety balistycznej spadły na miasteczko pięćdziesiąt kilometrów od nich. Gdy fala wybuchu wykoleiła jadący po grzbiecie wzgórza pociąg, Robert wyskoczył przez okno nawet w wieku czterdziestu lat miewał jeszcze sportowe odruchy.
W płonących wagonach coś pękało i wybuchało, przez ryk płomieni przedzierały się krzyki, niebo zasnuło się szarą zasłoną. Wtedy jeszcze Robert nie wiedział, że już więcej nie zobaczy słońca.
Siedział na zrudziałej od żaru trawie i potrząsał głową, próbując dojść do siebie.
Gdy zwymiotował, od razu poczuł się lepiej. Długo patrzył na wagon, w którym siedział tak niedawno. A potem zerwał się i skoczył w ogień.
Stalowe płyty topiły się, farba płonęła. Płomienie były prawie niewidoczne. Robert zrozumiał, że to wina promieniowania świetlnego wybuchu atomowego. Kopnięciem wybił szybę i zsunął się w dół, na ścianę, która teraz była podłogą. Gdzieś na dole płonął ogień, powietrze pełne było gryzącego dymu, oczy zaczęły szczypać. Najbardziej przeszkadzał półmrok – nieruchome ludzkie sylwetki wydawały się jednakowe. Zsuwając się ze wzgórza, pociąg przeturlał się kilka razy i niemal wszyscy pasażerowie stracili przytomność. Tylko w kącie, trzymając się kurczowo siedzenia, stała jakaś kobieta. Robert chciał ją zaprowadzić do wybitego okna, ale ona jeszcze mocniej wbiła palce w poręcz. Robert zostawił ją i poszedł dalej. Żona i dwójka dzieci siedzieli prawie na środku wagonu, a teraz trudno było znaleźć ten środek. Eldhaus potknął się o coś, omal nie upadł – przed nim siedział śmiertelnie przerażony chłopiec. Robert chwycił go i postawił na nogi.
Nie, to nie był jego syn… Pomógł chłopcu wyjść przez okno i poszedł dalej, teraz nachylając się nad każdym ciałem. Pomógł wydostać się jeszcze komuś i sam nie pamiętał, kiedy w końcu wyszedł.
Stało się to dopiero wtedy, gdy zrozumiał, że wszedł do niewłaściwego wagonu…
Ściemniło się, ale na horyzoncie z dwóch czy trzech stron majaczyło drżące, purpurowe światło. Z pociągu został czarny stalowy szkielet, przypominający kościec gigantycznego węża. Nieliczni ocaleli pasażerowie zdążyli się już rozejść, pojedynczo albo grupkami. Do Roberta podchodziły różne osoby, wołając, żeby szedł z nimi, ale on tylko kręcił głową. Nie miał już dokąd, nie miał z kim iść.