I kiedy ucichły ostatnie głosy, gdy zapadła cisza, wypełniona trzaskiem stygnącego metalu, poczuł ulgę. Skończyło się wszystko.
Po prostu wszystko.
Robert podszedł do buchającej żarem sterty żelastwa, przysunął rękę do metalu… Ale nawet ból, który wybuchł w dłoni, nie przyniósł ulgi, nie dał zapomnienia. Robert zamknął oczy i pochylił się do przodu, żeby upaść na obojętne, rozpalone stalowe płyty. Wtedy usłyszał za plecami szmer.
W ciemności Eldhaus nie mógł dojrzeć twarzy dwóch chłopców, którzy stali za nim.
– Czego chcecie? – wykrztusił z trudem.
Chłopcy cofnęli się.
– Po co za mną chodzicie?
Jeden z chłopców powiedział zdławionym głosem:
– Wyciągnął nas pan z pociągu…
Robert padł na kolana, wcisnął twarz w tłusty, czarny popiół.
Uratował. Tak. Tych uratował. Swoich nie dał rady.
Poczuł na ramieniu czyjąś dłoń.
– Znaleźliśmy butelkę z wodą.
Robert podniósł głowę i długo patrzył na brudną chłopięcą twarz.
– Pijcie. Jak się nazywasz?
– Rockwell.
Chłopiec wyjął z kieszeni monetę i próbował zerwać nią kapsel.
– Aon?
– Nie wiem. On nic nie mówi…
2. Umowa Gwarantuję!
Mike nie odrywał ode mnie wzroku. Ale mnie nie tak łatwo nabrać.
Gwarantować można wszystko, zwłaszcza w jego sytuacji. Grając na zwłokę, powtórzyłem:
– Skrzynka nabojów? Dwa cekaemy?
– Tak. I żywność. I lekarstwa…
Poczuł się trochę raźniej, widocznie zrozumiał, że propozycja mnie zainteresowała. Cóż, każdego by zainteresowała.
– Trzysta kilometrów…
Naprawdę się wahałem. Pomijając wszystko, było w tym coś poniżającego. Smok wynajęty na ochroniarza! Bo jeśli odrzucić wszystkie słowne kamuflaże, Mike proponował mi, żebym został jego przewodnikiem. Popatrzyłem na Księcia i zapytałem:
– To co, zabawimy się?
Książę źle mnie zrozumiał. Wysunął pazury i wyciągnął łapę w stronę głowy chłopaka.
– Przestań! Nie trzeba go zabijać!
W westchnieniu chłopaka dało się słyszeć zbyt dużą ulgę.
– Na razie nie trzeba!
Wziąłem Mike’a za kołnierz i podniosłem.
– Zapamiętaj sobie jedno, szczeniaku!
Książę warknął z aprobatą.
– Nie zawieram z tobą żadnych układów! Niczego ci nie obiecuję! Po prostu akurat się nudzę.
Pospiesznie skinął głową.
– Pójdziemy razem, ale w każdej chwili mogę się rozmyślić.
Jasne? Jeśli zrobisz się zbyt bezczelny, nie dałbym za twoje życie nawet łuski po naboju!
Mike jakoś oklapł.
– Ja muszę tam dojść. Muszę… – wymamrotał żałośnie.
Puściłem go i zacząłem grzebać w jego rzeczach.
Widocznie Eldhaus nadał dobry kierunek, bo rano wyszli na drogę. Magistrala o znaczeniu państwowym, L 39. Zwykle sunął tędy nieprzerwany strumień samochodów, teraz było cicho.
Siedzieli na poboczu i czekali. Pół godziny później dał się słyszeć równy huk motocykla. Za kierownicą ogromnej, jaskrawoniebieskiej hondy siedział dwudziestoletni chłopak, lustrzana płaszczyzna hełmu zasłaniała pół twarzy.
– Niech się pan zatrzyma!
Eldhaus rozpaczliwie zamachał rękami, motocyklista gwałtownie zwolnił.
– Czy to wojna? Wie pan, co się stało? Gdzie jest prezydent?
Robert biegł obok motoru, wyrzucając z siebie pytania.
Motocyklista milczał, twarz miał absolutnie obojętną. Nagle szarpnął kierownicę, zwracając motocykl na Eldhausa.
Robert poczuł tępe uderzenie, usłyszał cichnący ryk silnika, a potem zapadła cisza.
Rockwell długo go tarmosił. Eldhaus leżał z zamkniętymi oczami i myślał. Nie chciało mu się wstawać, ale zrobił to.
– Zuch – powiedział w stronę, w którą pomknął motocykl.
Rockwell pokręcił głową tak energicznie, że starannie przycięta grzywka spadła mu na oczy.
– On jest zły!
– Zły? A ja?
– Dobry…
– Dziwne słowo. Nigdy takiego nie słyszałem!
Robert roześmiał się i poklepał stropionego chłopca po głowie.
– Pojęcie zła i… i jego odwrotności straciły sens. Od teraz i na wieki wieków! Amen!
Już prawie zapomniałem, że istnieją takie mapy. Cienkie kartki papieru z wyraźnymi, kolorowymi liniami.
Mike wskazał palcem.
– Tutaj!
Popatrzyłem i roześmiałem się.
– W góry? Chcesz dojść do Gór Skalistych? Zwariowałeś, szczeniaku…
– A o co chodzi?
Zatrzęsłem się ze śmiechu.
– Zastanów się chwilę, rusz pustą głową! Trzeba by przejść sto pięćdziesiąt kilometrów lasem!
Zapomnijmy na chwilę o farmerach, o bandach, nawet o klasztorze i garnizonach… To wszystko pokonamy. Potem przeprawimy się przez Prawy Dopływ, kiedyś już się przeprawiłem. Ale później!
Tyle kilometrów przez obcy las!
– No i co?
– Jak to co?
Uśmiechnął się nagle.
– Smoki tak daleko nie latają?
Bezczelny gówniarz. A ja po prostu zastanawiałem się, co z nim zrobię. Przegapiłem moment.
– Puść mnie – powiedział nagle. – Weź wszystko: broń, rzeczy… Tylko wypuść.
– Dlaczego?
– Pójdę w góry sam. Muszę!
Nie kłamał. Jak go wypuszczę, faktycznie ruszy nago przez las ten dziwny obcy, który boi się pająków i nie lęka Smoka…
Mój Boże, co takiego niezwykłego czekało go na końcu tej drogi?!
Znowu wziąłem mapę.
To był dziwny obóz. Zwykle uciekinierzy zbierają się rodzinami, budują domy, schrony. A tu wszystko wyglądało na tymczasowe. Szałasy, namioty… Było to tym dziwniejsze, że szef obozu, milczący czterdziestoletni mężczyzna, nie sprawiał wrażenia człowieka beztroskiego. Z nieprawdopodobną energią i powodzeniem organizował napady na ocalałe fermy – przede wszystkim interesowała go broń i żywność. Wokół szefa skupiała się niewielka grupka, kilku mężczyzn, którzy zostali wtajemniczeni w jego plany i ufali mu bezgranicznie.
Obóz był dziwny również z innego względu. Chętnie przyjmowano tu sieroty, dzieci wyganiane z innych, normalnych osiedli.
Komu one były potrzebne? Tylko zbędne gęby do wyżywienia, a do pracy jeszcze za słabe… A przecież z każdym dniem coraz trudniej było przeżyć. Szare chmury, które zasnuły niebo Ostatniego Dnia, nie rozwiewały się nawet na chwilę. Pod koniec lipca nadeszły pierwsze mrozy. Drzewa nie zrzuciły liści i teraz stały pokryte śniegiem.
Liście zrudziały, kora pokryła się wypryskami, ale drzewa żyły.
Na przekór wszystkiemu.
Zabrałem Mike’owi lugera, nowy pistolet, nóż, granaty i naboje.
Piękny arsenał… Ostatni raz widziałem granat rok temu. Plecak z rzeczami wręczyłem chłopcu – niech dźwiga. Szczerze mówiąc, nie miałem na razie żadnego planu działania, ale nie było potrzeby zabijania Mike’a.
Szedłem za jeńcem, przodem zaś, torując drogę, biegł Książę.
Chwytliwe łodygi powojów, ciągnące się między drzewami i splecione z szarymi pętlami pajęczyn, pękały pod jego ciężarem.
A pająki, siedzące na dolnych gałęziach drzew, syczały urażone i zwijały się w kosmate kule.
Miałem wielką ochotą przyłożyć im kolbą, ale hamowałem się w końcu sam wybrałem tę drogę przez wzgórze, najbardziej zapajęczone miejsce w lesie. Chłopak kulił się zabawnie, przechodząc pod pająkami… Skąd on przyszedł, czyżby nigdy nie widział pająków?
Może z bagien? Raczej nie. Bagna to domena łysogłowych, z bandy Kulawego Jacka. Z garnizonu? W pobliżu Sun City jeszcze jest jeden, ale to daleko, szczeniak by nie doszedł.
– Skąd idziesz?
Mike drgnął.