Выбрать главу

– Nie mogę tego powiedzieć – odpowiedział dopiero po dłuższej chwili.

Uśmiechnąłem się. Nie, to nie. Jak zechcę, to wszystko wyśpiewasz. Skąd wziąłeś broń i po co idziesz w góry. Ale na razie się nie spieszyłem. I tak zresztą się domyśliłem, skąd on jest. Tylko w klasztorze, za grubymi murami, można wyrosnąć na takiego silnego, bystrego i… mazgajowatego. Tylko mnisi zachowują się mniej lub bardziej niezależnie wobec smoków. Ciekawe tylko, kim on jest:

Prawdziwie Wierzącym czy Bratem Pana? Mike przerwał moje rozmyślania.

– Proszę mi powiedzieć, dlaczego nazywa pan siebie Smokiem?

Tego już za wiele! Żeby zadawać takie pytania z taką niewinną miną?!

Zdaje się, że Prawdziwie Wierzący nie mogliby się tak twardo trzymać. Do prowadzenia takiej gry zdolni są jedynie Bracia. Tym bardziej że Mike nie nosi krzyża, a Prawdziwie Wierzący nie zdejmują go nawet pod groźbą śmierci.

Pomyślałem zarozumiale, że rozgryzłem szczeniaka.

– Nazywam siebie Smokiem, ponieważ nie jestem człowiekiem – powiedziałem.

3. Smocze łowy

Stali w długim, nierównym szeregu: kilkunastu dorosłych mężczyzn i ze czterdziestu chłopców ubranych w pstrokate, niedopasowane rzeczy. Szef obozu patrzył na nich w milczeniu.

Ściemniło się, mżył drobny deszczyk i płomień pochodni co chwila opadał, jakby miał zgasnąć. Rockwell wziął Niemego za rękę.

– Czemu Eldhaus zwleka? – szepnął.

Niemy skinął głową.

Jakby słysząc słowa Rockwella, Robert otworzył usta.

– Żyjemy tutaj od czterdziestu siedmiu dni.

Obrzucił swoich ludzi długim, ciężkim spojrzeniem, jakby oczekując protestów. Ale wszyscy milczeli.

– I przez te wszystkie dni myślałem o człowieczeństwie.

Eldhaus mówił półgłosem, więc ostrożnie podeszli bliżej.

– Zastanawiałem się, co ludzie muszą zrobić, by przeżyć, i zrozumiałem jedno: ród ludzki jest skazany.

W słowach Eldhausa była pewność, straszliwa w swojej niewzruszoności. Robert zauważył, jak drgnęły twarze słuchaczy, i uśmiechnął się zadowolony.

– Czy my jesteśmy skazani? Owszem, jeśli pozostaniemy ludźmi. Nie, jeśli przestaniemy nimi być. Jak, zapytacie? Nie mamy władzy nad naszymi ciałami, na zawsze są skazane na ludzkie słabości.

Ale mamy władzę nad swoją duszą! Myślicie, że najstraszniejszą rzeczą w naszym nowym świecie jest promieniowanie albo chłód?

Nie! To, co najstraszniejsze, tkwi w nas! Najstraszniejsza rzecz, która czyni człowieka człowiekiem, to dobro!

Wziął głęboki oddech i zaczął mówić szybciej, podnosząc głos:

– Usłyszeliście to słowo po raz ostatni. Nie ma go już, nie istnieje! Wyrzucimy go ze swojej pamięci! Przestaniemy być ludźmi… i przeżyjemy.

– Kim w takim razie będziemy?

Pytanie zadał jasnowłosy chłopak, stojący obok Rockwella. Eldhaus skinął głową:

– Dobre pytanie! Możemy nazwać się jak chcemy. Na przykład smokami.

– Nie chcę być smokiem! – Głos jasnowłosego załamał się, a Rockwell nagle doskoczył do niego i uderzył z rozmachu w twarz.

Robert jakby nie zauważył tego, co się stało, tylko na jego wargach pojawił się uśmieszek. Odetchnął głęboko i po chwili zakomenderował:

– Padnij!

Odruchowo upadli w błoto, posłuszni mocy jego głosu. A Eldhaus mówił dalej:

– Przeprowadzę was przez błoto i krew. Leżcie i myślcie o tym, że od tego dnia przestajecie być ludźmi. Zaczyna się nowa era.

Era Smoków!

Zjedliśmy kolację. Obliczyłem, że zapasów Mike’a powinno wystarczyć na tydzień. Chłopiec podniósł na mnie wzrok.

– Zanocujemy tutaj?

– Zmęczony?

– Mogę iść dalej. Powinniśmy się pospieszyć.

Dzielny smarkacz… Wszyscy Bracia Pana są tacy, twardzi i mocni, a jeśli już Zakon postawi przed nimi jakieś zadanie… Jedno mnie tylko dziwiło: dlaczego Bracia poprosili mnie o pomoc?

Czyżby rozumieli, że w lesie jest tylko jedna siła – Smoki?… Dobrze by było.

Wstałem, odszedłem od ogniska, rozpiąłem dżinsy, wysikałem się. Może faktycznie tu zanocować? Drzewa nie były zupełnie rdzawe, raczej zielonobure. Lubię takie miejsca w lesie. I mech rósł bardzo gęsty, można nazbierać na posłanie… Wyciągnąłem się, popatrzyłem w górę, na równą, szarą zasłonę. Na zachodzie, w miejscu, w którym słońce schodziło za horyzont, było trochę jaśniej. W ostatnich latach chmury jakby rzedły, w dzień widać było na niebie jasną plamę słońca. A dwadzieścia lat temu z trudem udawało się odróżnić noc od dnia. Ołowianoszare chmury i śnieg, ciągle śnieg, a powietrze ostre i suche. Wysunięcie nosa z omotanego wokół twarzy szalika oznaczało samobójstwo. Boże, jak wtedy było zimno!…

– Biegiem!

Eldhaus niepotrzebnie wrzeszczał, w takim śniegu nie sposób biec. Brudnoszare zaspy sięgały niemal do pasa, pod nogami również leżał śnieg, tylko ubity. Rockwell szepnął do Niemego:

– Pod nami jest z pięć metrów śniegu! Jeśli się zapadniemy…

– Biegiem!

Sam Eldhaus jechał na nartach, pięciu mężczyzn z automatami również. W półmroku, który teraz oznaczał dzień, nie od razu dostrzegli, że dotarli do celu. Ale Eldhaus podniósł ręką i zatrzymywali się jeden po drugim. Chrzęst śniegu umilkł, słychać było jedynie głośny oddech pięćdziesięciu zgrzanych chłopców. Eldhaus wskazał przed siebie:

– Tam…

Zza drzew przebijały się światła. Robert powiedział zmienionym głosem:

– Jeremy, rozdaj noże.

Stojący obok niego mężczyzna zrzucił z ramion plecak. Brzęknęła zmarznięta stal. Eldhaus przeżegnał się szybko, ukradkiem.

Położyłem się spać, przytulony do grzbietu Księcia. Tak było wygodniej. A „szczeniak” leżał pod łapami psa. Nawet jak zasnę, nie ucieknie… Całkiem sympatyczny chłopak z tego Mike’a, silny, skupiony… Jakby go tak wyszkolić, nauczyć życia w lesie i wybić z głowy wszystkie mnisie głupoty… Do licha, wyszedłby z niego niezły Smok!

Kiedyś wychowałem dwóch Smoków. Jednego zabiły Leśne Wilki – była taka niewielka banda. Odszukałem potem ich legowiska i wszystkich wyrżnąłem. Drugi Smok (wybrał sobie dziwaczną ksywkę Agasfer) żyje do tej pory. Podobno powędrował gdzieś na północ.

Niezły pomysł… Zaszkodzić Braciom Pana i zabić ich wysłańca to jedno. Wykorzystać ich magazyny, uzupełniając nasze zapasy, to drugie. Ale zwerbować Brata Pana! Zasypiałem powoli i gdy usłyszałem głuchy dźwięk, nie od razu zrozumiałem, że to Księciu burczy w brzuchu.

Na skraju wioski czuwało dwóch wartowników. Prawdopodobnie mieli dyżurować w różnych miejscach, ale stanęli razem, żeby uciąć sobie pogawędkę – ostatnią w ich życiu.

Z ciemności, z pobliskiego lasu, pomknęły w ich kierunku dwa szybkie cienie – nie kryjąc się, otwarcie i nieuchronnie. Gdy człowiek dla ochrony przed mrozem ma na sobie kilka warstw ciepłych ubrań, zerwanie karabinu z ramienia nie jest takie proste.

Niemy skoczył na swojego wartownika, gdy ten odbezpieczał M-16. Ostrze noża przejechało po twarzy, wartownik krzyknął, wypuścił broń i upadł na śnieg. Drugi cios był już bardziej precyzyjny.

Niemy wyjął z rozchylonych palców strażnika karabin i odwrócił się.

Jego towarzysz miał mniej szczęścia. Drugi wartownik nie tracił czasu na zdejmowanie karabinu, tylko powitał napastnika ciosem pięści. Z rozbitym do krwi nosem chłopak odleciał na kilka kroków, a wartownik już podnosił automat…

Z ciemności wysunął się Jeremy i nie celując, strzelił z pistoletu. W ciszy nocy nie pomógł nawet tłumik, dały się słyszeć dwa głośne trzaski. Jeremy skrzywił się i machnął ręką. Obok nich przemknęły cienie. To Smoki pobiegły w stronę domów.

Podchodząc do wartownika, zaufany Eldhausa strzelił jeszcze raz, a potem odwrócił się do pechowego Smoka i wpakował w niego resztę nabojów z magazynka. Spojrzał na Niemego i zniżył się do wyjaśnień: