Выбрать главу

– Rozkaz Eldhausa. Tacy nam niepotrzebni, prawda, Niemy?

Niemy popatrzył na leżącego chłopca, który wyglądał, jakby spał. I nagle głucho, urywanie powiedział:

– Ja… ja nie jestem niemy… ja jestem Smo… – Spazm ścisnął mu gardło i chłopiec nie dokończył. Przycisnął dłonie do szyi i wyszeptał: – Jestem Smokiem…

Jeremy jakby wcale się nie zdziwił. Pokręcił tylko głową.

– Brawo, Smo… – powiedział, przedrzeźniając eks-Niemego. Idziemy!

Wbiegli do pobliskiego domu. Drzwi były otwarte, w pierwszym pokoju natknęli się na Rockwella i Jasnowłosego. Ci w milczeniu patrzyli na łóżko, na którym, owinięta kołdrą, kuliła się pod ich wzrokiem młoda kobieta. Światło stojącej na stole potężnej lampy akumulatorowej odbijało się w jej ogromnych, przerażonych oczach.

Jeremy wziął Rockwella za ramiona, obrócił go i powiedział:

– Marsz!

W ślad za nim do drugiego pokoju wpadł Jasnowłosy; potem Niemy wyszedł sam. Jeremy chciał go popchnąć, ale pochwycił spokojne, zimne spojrzenie i cofnął rękę.

Drzwi nie zamknął…

W drugim pokoju stały dwa łóżka, jedno zaścielone, na drugim leżała skłębiona pościel. Pod ścianą, zasłaniając się zerwaną z okna zasłonką, stała dziewczyna, trochę starsza od nich, może piętnastoletnia.

W pokoju panowała cisza, tylko za drzwiami słychać było szamotaninę.

Smoki napadły na wioskę znienacka.

Jasnowłosy popatrzył na dziewczynę i na Rockwella, a potem poprosił:

– Nie trzeba…

Nie odrywając od nich wzroku, dziewczyna przestąpiła z jednej bosej nogi na drugą. Spod zasłonki wystawała różowa piżama z koronkowym obszyciem pod kolanami.

– Dlaczego? Mam już czternaście lat i czuję, że mam w sobie siłę na ten wyczyn! – Rockwell zachichotał i dodał: – Sądzę, że tobie też się uda. Niemy również nie zawiedzie. Prawda?

Niemy spokojnie wyciągnął dziewczynę zza zasłony.

– Niemy, opamiętaj się! Przecież ona nie ma z tym nic wspólnego! – Jasnowłosy podbiegł do Niemego, a ten odwrócił się i cicho, akcentując każde słowo, powiedział:

– Ona jest człowiekiem. My jesteśmy Smokami.

Rockwell i Jasnowłosy popatrzyli na siebie w osłupieniu.

Wysłałem Księcia na zwiady, a sam położyłem się na trawie, rozkoszując się poranną ciszą. Szczeniak Mike jeszcze spał. Zresztą sam i tak by daleko nie zaszedł.

Wiszący na gałęzi pająk obudził się, wytrzeszczył oczy, łypnął nimi raz i drugi, potem wyciągnął długie kosmate nogi i ukrył się w listowiu. Pająki są bardzo mądre. Pojawiły się z dziesięć lat temu, wcześniej o tym paskudztwie nikt nawet nie słyszał. O, wtedy było ich zatrzęsienie! Rude, szare, czarne, nawet białe – albinosy, duże i małe, gładkie, jakby pokryte lakiem, albo porośnięte krótką szczeciną, przypominającą sierść. W lasach wybuchła panika. Krążyły plotki, że pająki są jadowite i piją ludzką krew. Mówiono nawet, że potrafią hipnotyzować wzrokiem. Jako jeden z pierwszych zorientowałem się, jak jest naprawdę. Schwytałem w lesie mnicha z Zakonu Braci Pana i wsadziłem go do dołu, po którym od tygodnia łaził pająk, ściany aż pobielały od pajęczyny. Mnich też zrobił się biały, posiwiał w ciągu jednej nocy. Ale przekonałem się, że pająki boją się ludzi jak ognia.

W mojej głowie jakby wybuchła bomba wodorowa – to łączył się ze mną Książę. Gdy jest podniecony, kiepsko orientuje się w sile przekazu.

Odebrałem jego obrazy słowami – Książę mówił powoli – i zerwałem się.

Chciałem kopnąć Mike’a, ale zmieniłem zdanie i potrząsnąłem go za ramię.

– Hej, smarkaczu! Mike! Wstawaj!

Od razu otworzył oczy, jakby wcale nie spał. Naprawdę może okazać się całkiem sensowny!

4. Związani krwią

Zostali w tamtym rozgrabionym obozie. Tam stały prawdziwe domy, a mrozy nasilały się coraz bardziej. I chociaż Smoki miały tylko dwóch rannych (o chłopcu zabitym przez Jeremy’ego starano się nie wspominać), nie było sensu błąkać się po lasach.

Rockwell, Jasnowłosy i Smo (bo tak brzmiała teraz jego ksywka) zamieszkali w jednym pokoju. Nie wiadomo, co łączyło tę trójkę.

Rockwell i Smo przyjaźnili się od czasów Ostatniego Dnia, ale Jasnowłosy sprawiał wrażenie, jakby nienawidził swoich współlokatorów. Ale to właśnie on poprosił, żeby zamieszkali razem.

Rockwell siedział w fotelu i leniwie, nie zwracając się do nikogo w szczególności, mówił:

– Kiedyś był tutaj kemping… potem osiedlili się tamci… a teraz my, Smoki. A po nas…

– Po nas nie będzie nikogo. Odchodząc, spalimy obóz – powiedział twardo Smo.

Było ich sześciu, pewnie z jakiejś wioski. Sześciu i dwie śrutówki. Drobiazg. Dałem znak Mike’owi, żeby został na miejscu, i wyszedłem zza drzew.

Na mój widok zamarli. Brodaty drab, porośnięty włosami jak pająk szczeciną, który mieszał w kociołku jakąś strawę, zastygł z łyżką w wyciągniętej ręce. Szedłem powoli – Smoki nie muszą się spieszyć. Skupili się po drugiej stronie ogniska, pochylając głowy coraz niżej, w miarę jak podchodziłem. Nie zatrzymując się, przeszedłem przez ogień – coś takiego robi na widzach spore wrażenie, chociaż przez grube buty i wpuszczone w nie dżinsy nawet nie zdążyłem poczuć ciepła.

– Pomyślnych łowów, Wielki Smoku!

Wygłosili powitanie drżącymi głosami. Tylko jednemu głos nie zadrżał. Pochwyciłem jego wzrok pełen nienawiści. Dobrze, zapamiętamy go sobie…

– Kim jesteście?

Trąciłem nogą jednego z nich, natychmiast zerwał się i zameldował:

– Wielki Smoku, jesteśmy biednymi wędrowcami, idziemy do klasztoru Prawdziwie Wierzących na Szarych Wzgórzach, my…

– Mnisi?

– Nie, Wielki Smoku! Jesteśmy chorzy, pragniemy uzdrowienia…

Zatrząsł mną wewnętrzny śmiech. Ci, którzy wpadali Smokowi w łapy, zawsze mówili, że są chorzy.

– Broń!

Niespiesznie zgiąłem lufy o kolano.

– A teraz wynocha!

Wymienili spojrzenia, nie wierząc własnemu szczęściu. Ten, który patrzył na mnie z nienawiścią, znowu podniósł wzrok.

– A rzeczy?

Bezczelny. Leniwie uderzyłem go w twarz i poleciłem:

– Zabierać!

Po chwili zniknęli z polany. Zostało tylko płonące ognisko.

Zawołałem półgłosem:

– Książę! Mike!

Wyszli z zarośli, podeszli do ognia. Skinąłem na Księcia i powiedziałem:

– Ten bezczelny, który dostał w gębę. Rozumiesz?

Książę potrząsnął łbem i miękkimi, niesłyszalnymi skokami skrył się w lesie.

Mike nie zwrócił na to uwagi, zaabsorbowany czymś innym – Smo… To przecież niemożliwe… Było ich sześciu! Potężni, silni, z karabinami… Dlaczego pana posłuchali?

Wzruszyłem ramionami.

– Jestem Smokiem. Boją się.

– Rozumiem, że Smokiem… to znaczy kimś bardzo silnym, śmiałym…

I bezlitosnym.

– Ale ich było sześciu!

Przez wilgotne żółte drzewa dobiegł cichnący krzyk.

– Było. Teraz jest pięciu.

Mike spochmurniał.

– Ale…

– Książę. Przecież musi coś jeść.

Nadal nie rozumiał.

– On jada ludzi? I pan mu na to pozwala? To zwierzę jest ludojadem?

– Książę nie jest zwierzęciem – odparłem spokojnie. – To również Smok.

Twarz Mike’a stała się śnieżnobiała.

– A pan?

Padał deszcz. Pierwszy deszcz po trzech latach zimy. Rockwell pomyślał, że niemal taki sam był ten dzień, gdy Eldhaus ogłosił im swój cel.

Smoki. Era Smoków… Rockwell uśmiechnął się. Robert lubi napuszone słowa. Ale w końcu zawdzięczają mu życie.