Выбрать главу

Przez niskie, ciężkie chmury przebiegła błyskawica. Niechętnie przetoczył się grom.

Czterdzieści siedem Smoków siedziało wokół ogniska – ogromnego, po prostu gigantycznego ogniska, pożerającego dziesięć domów osiedla. Zniszczyli wszystko w ciągu godziny. Chrzęściły pękające ściany z dykty, izolator termiczny sypał się jak białe konfetti, brzęczały szyby, drzwi ze zgrzytem wypadały z zawiasów… Ściągnęli wszystko na środek wioski i Jeremy przesunął po całym tym chłamie płomieniem z miotacza ognia.

Eldhaus podszedł do ogniska i uśmiechnął się krótko.

– Jak tam nastroje, Smoki?

Nikt mu nie odpowiedział. Eldhaus wyglądał dziś jeszcze dziwniej niż zwykle.

Z jakiegoś powodu nie włożył swojego szerokiego pasa, na którym zawsze wisiała kabura z magnum, nie miał kurtki ani swetra, jedynie jasną koszulę, która przylgnęła do ciała, podkreślając silną, muskularną sylwetkę. Robert gestykulował gwałtownie, jakby gdzieś się spieszył… albo był nakręcony adrenaliną.

– Myślicie, że przenosimy się do innego obozu? Że znowu wyrżniemy kilkunastu ludzi i będziemy grzać tyłki w ich domach?

Rockwell poczuł rozdrażnienie; Eldhaus nie musiał mówić takim tonem. Nie miał przed sobą zalęknionych chłopców, jak trzy lata temu. Teraz siedziały przed nim Smoki – to prawda, że stworzone przez niego, ale jednak Smoki. Płomień, który rozpalasz sam, parzy równie boleśnie jak cudzy ogień.

– Nie będzie żadnych obozów – powiedział wyraźnie Eldhaus. Jesteście Smokami i wasza siła tkwi w samotności. Nie sądzę, byście jeszcze kiedyś zebrali się wszyscy razem, tak jak teraz. Każdy z was zdoła sam przeżyć w lesie i zwyciężyć w walce każdego wroga. I nawet jeśli któryś z was będzie musiał wezwać na pomoc inne Smoki, musicie pozostać samotnikami.

Robert podniósł do oczu rękę z zegarkiem, skinął głową, jakby coś liczył i kontynuował:

– W lesie znajdą się ludzie, którzy strzelają lepiej od was. Znajdą się tacy, którzy będą silniejsi i ostrożniejsi, będą mieli lepszą broń i bezpieczniejsze kryjówki. Ale nie powinno być ludzi bardziej nieludzkich od was.

I nie będzie, pomyślał Rockwell. Po tym pierwszym obozie napadli na wiele wsi. W zeszłym roku w poszukiwaniu nowych ofiar musieli dokonywać ponadstukilometrowych wypadów – nikt nie odważył się osiedlić w pobliżu legowiska Smoków.

– Dziwiliście się, że z każdej wsi kazałem puścić wolno jednego człowieka, który widział, co siedziało. Złościliście się, gdy kazałem zabijać tylko nożami. Ale ja wiedziałem, co robię. Tworzyłem wam opinię; sławę potworów, najdzikszych bestii lasu. Lepiej niż jakakolwiek kryjówka ochroni was powszechny strach. Szybciej niż kule zabije samo wasze przybliżenie się. Będą się was bać, będą was słuchać, jeśli każdy Smok pozostanie nieludzko okrutny.

Coś ty wymyślił? Jesteśmy, jacy jesteśmy, inni już nie będziemy… – pomyślał Rockwell. Przesunął wzrokiem po Smokach, szukając Smo. Na twarzach malowało się lekkie rozdrażnienie. A Smo patrzył na Eldhausa dziwnym wzrokiem.

– Nie będę wymyślał wam praw… to wasza sprawa. Sami wychowacie swoich następców. A ja… ja nie nadaję się na Smoka.

Zbyt wiele we mnie z człowieka. Robiłem to, co było trzeba, i gardziłem sobą za to. Kochałem was i nienawidziłem.

Rockwell drgnął. Zrozumiał, co się zaraz stanie.

– Teraz nadszedł wasz czas, czas Smoków. I niech nic nie wiąże z przeszłością nowych władców świata. Bądźcie bezlitośni!

Głos Eldhaus przeszedł w krzyk, jego postać na tle ogniska podrygiwała jak marionetka.

– Utrwalcie swój pierwszy dzień ludzką krwią, Smoki! Przemieńcie się w zwierzęta, stańcie się nimi do końca! No! Dalej, Smoki!

W nieruchomym szeregu ktoś krzyknął i zerwał się, podnosząc z kolan automat. Szczęk zamków falą przebiegł po Smokach i utonął w terkocie strzałów. Z ogniska sypały się snopy fajerwerków, kule dziurawiły ludzkie ciało i drobiły płonące drewno.

Pierwszy do Eldhausa podszedł Smo – i drgnął. Robert jeszcze żył, trafiło go zaledwie kilka kul. Wokół miotały się Smoki. Jasnowłosy wrzeszczał: „Jeremy! Wyłaź, paskudo!” A Robert obserwował Smo. Jego wargi poruszyły się i Smo usłyszał:

– Jak ja siewami zmęczyłem, Smoczęta…

Smo padł na kolana i przypadł ustami do poszarpanej, spływającej krwią rany na piersi Eldhausa.

5. W imieniu Zakonu idę?

Mike szedł z tyłu i nie przestawał marudzić.

– Jest pan zwierzęciem! Potworem! Dlaczego ja z panem – Jestem Smokiem. A idziesz dlatego, że dałem ci kopniaka.

Powoli psuł mi się humor. Zapadał zmierzch. Przeszliśmy lasem spory kawał, nie spotykając nikogo po drodze, dzień był przyjemny i ciepły, a ten szczeniak ciągle marudził. Ile można! Podbiegł Książę, trącił mnie nosem. Odebrałem jego myśclass="underline" Mam go dosyć.

No właśnie. Zatrzymałem się, zaczekałem na Mike’a. Rozchełstana bluza, plecak zsuwa się z ramion. Patrzył na ziemię pod nogami i omal na mnie nie wpadł. Ująłem go pod łokcie, uniosłem do góry i powiedziałem:

– Mam cię dosyć. Albo idziemy dalej i nie mówisz więcej ani słowa na ten temat… wiesz. Albo oddam cię Księciu.

Puściłem Mike’a. Utrzymał równowagę, tylko trochę się zachwiał. Patrzył na mnie długo, w końcu rzekł:

– Idziemy dalej, Smo?

– Otóż to.

W jego oczach coś zabłysło.

– Ja po prostu muszę dojść.

Niespodziewanie mu uwierzyłem. Uwierzyłem, że nie przestraszył się mojej groźby, bardzo zresztą poważnej, tylko tego, że nie dojdzie do celu. Klasztorny fanatyk…

Wkrótce dotarliśmy do strumyka i dalej szliśmy jego brzegiem.

Książę nie lubił iść wodą, warknął i znikł w zaroślach.

– Wiesz, Smo, dlaczego mnie nie zabiłeś? – zapytał nagle Mike.

Uśmiechnąłem się.

– Oczywiście, że wiem. Mam mało nabojów, a ty obiecałeś je zdobyć. Poza tym… – popatrzyłem pobłażliwie na Mike’a -…podoba mi się, że nie tchórzysz. Będzie z ciebie pożytek.

Uśmiechnął się ze smutkiem.

– Po prostu nie wiedziałem, kim jesteś. Gdybym wiedział, przestraszyłbym się. Wcale nie jestem odważny, Smo, i tobie też chodzi o coś innego. Nie możesz zrozumieć. Nie wiesz, kim jestem, skąd i po co idę przez las, i dlatego mnie oszczędziłeś. Zaciekawiło cię to. Chcesz zrozumieć, kim jestem.

Wyjąłem nóż i obróciłem go przed nosem Mike’a.

– Mogę ci obciąć uszy, chcesz? Oraz inne części ciała, po kawałku. Dopóki wszystkiego nie powiesz.

Mike pobladł, ale odpowiedział twardo:

– Sam wiesz, że to nie będzie to samo.

Miał rację. Wiem. Schowałem nóż i wymamrotałem:

– Wcale nie muszę się czegoś o tobie dowiadywać… Jesteś zwykłym mnichem, nowicjuszem.

Mike nie odpowiedział. Przeszliśmy jeszcze kilometr i usiedliśmy, żeby odpocząć. Zgarnąłem stertę liści i usadowiłem się wygodniej, chłopiec poszedł za moim przykładem. Dawniej liście spadały tylko jesienią, a teraz spadają i wyrastają nowe przez okrągły rok.

Trudno zrozumieć, dlaczego spadają, skoro są tak samo twarde i czerwonobrunatne, jak te, które zostają na gałęziach.

– Smo, zawsze byłeś sam? – zapytał półgłosem Mike.

Już miałem się zdrzemnąć, ale sen pierzchnął.

– Nie. Nie zawsze.

Smo znalazł tę dziewczynę, gdy pościg już ją doganiał. Opatrzył jej postrzeloną rękę, posadził przy drzewie, rzucił krótko:

„Siedź tu”, i wyszedł na ścieżkę, na spotkanie zachłystującemu się szczekaniem stadu psów.

Psy wyrwały się za bardzo do przodu i Smo ściął wszystkie trzy długą serią z automatu. Teraz czekał na ich panów, nawet się nie kryjąc.