Выбрать главу

Dwóch chłopców biegło zboczem, przeskakując przez przyniesione wiosenną powodzią pnie drzew i wymachując rękami. Nie umieli dobrze biegać, za bardzo wywijali ramionami, zbyt szeroko stawiali nogi. Smo patrzył na nich z pogardą. Gdy biegnie Smok, to tak, jakby między drzewami bezszelestnie przesuwał się czarny cień.

Jeden z prześladowców zobaczył Smo i podniósł automat. Drugi pchnięciem wybił mu broń z ręki.

– Coś ty! Przecież to Smok! – syknął.

Wychowankowie Eldhausa rozeszli się po lasach dopiero trzy lata temu, ale dziś trudno było znaleźć człowieka, który by nie wiedział, kim są Smoki.

Smo patrzył na chłopców z zainteresowaniem. Mieli gładko ogolone głowy i szerokie czarne koszule noszone na spodnie.

– Prawdziwie Wierzący? – zapytał Smok. O Prawdziwie Wierzących jedynie słyszał, nigdy ich wcześniej nie spotkał.

Milczeli, zresztą Smo nie liczył na odpowiedź.

– Wynocha. Dziewczyna jest moja.

Jeden od razu zaczął się wycofywać, ale ten, który chciał strzelać, krzyknął:

– Nie spodoba się to naszym! Uważaj, Smoku!

Automat w ręku Smo drgnął i mężczyźni przyspieszyli kroku.

Smo odprowadził ich drwiącym spojrzeniem i wrócił do dziewczyny. Bez słowa usiadł obok niej.

O tym, co można robić z kobietą, Smok wiedział doskonale. Ale o czym z nią rozmawiać?…

Smoki nie męczą się, są niezmordowane. A ja się zmęczyłem.

Smarkacz Mike gnał przodem jak nakręcony. Wkurzyło mnie to i specjalnie zacząłem przyspieszać.

No i przyspieszyłem. Gdy przedzieraliśmy się przez czarne ciernie, byłem czujny. Ale gdy weszliśmy do zwykłego lasu, rozluźniłem się. Książę biegł przodem i mimo woli liczyłem na niego. Ja i Mike niemal jednocześnie wyszliśmy na polanę, zrobiliśmy kilka kroków w wysokiej, żółtej trawie…

A jednak usłyszałem trzask zamka – na sekundę przed strzałem, na pół sekundy. Zdążyłem przewrócić smarkacza i upaść sam.

Kule siekły trawę nad moją głową, ścięte źdźbła łaskotały mnie w kark. Nie celowali do chłopaka, mierzyli do mnie, do Smoka, a ja nie mogłem się nawet ruszyć. Dwa automaty, leżące obok nas, były kompletnie bezużyteczne.

– Smo! Broń!

Prawie się nie wahałem. Za dziesięć sekund i tak będzie po mnie…

Pchnąłem automat do tyłu, do Mike’a, i odturlałem się w prawo. Strzelec zareagował na ruch i kule zacmokały tuż obok.

Mike skulił się, podciągnął nogi i nagle stanął wyprostowany.

Miał trzy sekundy, może mniej, ale ci, którzy siedzieli w zasadzce, nie zdążyli przenieść na niego ognia.

Automat w rękach Mike’a kreślił wymyślne figury i nie od razu zrozumiałem, że smarkacz specjalnie strzela szerokim torem: łuski leciały z automatu niczym srebrzysta taśma… I nagle łoskot strzałów umilkł.

Mike opuścił broń. Cisza.

– Chodź, Smoku.

Podeszliśmy do krzaków, w których siedzieli atakujący… zresztą żadnych krzaków już nie było, ze zrytej kulami ziemi sterczały odłamki gałęzi, a pod nimi leżały białe drzazgi i jadowicie żółte liście. Szare płaszcze dziwnego kroju nie pozostawiały wątpliwości.

Bracia Pana.

Popatrzyłem na Mike’a, ale był spokojny. Tak spokojny, jakby to nie on zastrzelił tych ludzi.

Jeden miał roztrzaskaną głowę. Drugi jeszcze oddychał, kule trafiły w brzuch. A trzeci… Intuicyjnie wyczułem, o co chodzi i kopnąłem go w bok. Zawył i otworzył oczy. Nie pozwalając mu ochłonąć, chwyciłem go i odrzuciłem. Mężczyzna wpadł na drzewo, powoli osunął się po pniu i zadzierając głowę, znowu zaczął wywracać oczami.

– Nie wierzę – powiedziałem, podchodząc bliżej. Mnich opuścił wzrok. – Skąd?

– Z klasztoru Trzech Odkupień – odpowiedział bezbarwnym, charakterystycznym dla Braci głosem.

– Kto kazał wam zabić Smoka?

Milczał. Oczy zaszkliły mu się jak oczy nieboszczyka. Właściwie już był martwy, chociaż jeszcze oddychał i mógł się ruszać.

– Milczysz? Dobrze… Patrz! Nie odrywaj wzroku!

Nachyliłem się nad drugim, umierającym mnichem. Jego toporne rysy wykrzywiał teraz ból. Wyjąłem nóż, rozprułem koszulę, obnażając pierś. Popatrzyłem na tego trzeciego. Aha, robi wrażenie…

W oczach mnicha zapłonął dziki strach.

Wbiłem nóż zwykłym ciosem po lewej stronie klatki piersiowej, między drugim i trzecim żebrem, i pociągnąłem ostrze do siebie, rozcinając ciało.

Żebra pękały z nieprzyjemnym, wilgotnym chrzęstem.

Odsunąłem poruszające się niebieskawoszare płuca i wziąłem do ręki serce.

Przeciąłem naczynia, krew chlusnęła tak, że przemoczyła mi rękaw. Znowu spojrzałem na żywego mnicha.

– Nie odrywaj wzroku!

Serce było śliskie, pulsowało i przelewało się na moich dłoniach.

Poczułem znajome, słonawe ciepło.

– Nie!!! – wrzasnął Mike.

Bratu Pana drgnęła szczęka. Powieki nadal miał uniesione, ale spojrzenie utraciło ostrość, jego oczy patrzyły teraz gdzieś w bok.

Albo stracił przytomność, albo wpadł w trans – mnisi umieją to robić.

Spojrzałem na krwawe serce w moich dłoniach. Nie jestem zwierzęciem, żeby jeść surowe mięso… Smoki jedzą ludzkie mięso nie dlatego, że to lubią. Po prostu ludożerstwo jest najwyższą formą grozy, w ten sposób najłatwiej wzbudzić przerażenie. A ten mnich i tak już jest sparaliżowany strachem. Wypuściłem serce, uderzyłem mnicha w twarz. Drgnął, odzyskując przytomność.

– Pójdziesz teraz do swojego klasztoru, odszukasz przeora i powiesz mu, że skazałem go na śmierć. Powiesz, że przed porą wielkich deszczy poznam smak jego krwi. Rozumiesz?

Czubkiem noża przejechałem leciutko po jego czole; podniósł ręce, żeby ochronić oczy. Przejechałem jeszcze raz, tworząc krzyż.

– Idź.

Odchodził chwiejnym krokiem. Zanim znikł za drzewami, dwa razy upadł. Odwróciłem się do Mike’a.

– Krzyż na czole to znak odroczonego wyroku. Teraz każdy Smok, który go spotka, będzie mógł go zabić.

Przez nieruchomą twarz Mike’a przebiegł skurcz.

– Odroczonego… – powtórzył bezbarwnym głosem -…wyroku?

Działo się z nim coś niezrozumiałego. Spod chłopięcej brawury wyłaniała się okrutna, niezłomna twardość. Tak ukazuje się monolit betonowy spod opadającego tynku.

– Chodźmy, Smo…

Czyżby to było takie proste?

Nie odpowiedziałem. Podszedłem do strumyka i umyłem się z przyjemnością. Na wodzie pojawiły się krwawe wzory. Czułem się ohydnie. Może dlatego, że w tej krótkiej walce zwyciężyłem nie ja, lecz szczeniak Mike? Położyłem się obok strumienia, wtuliłem twarz w mokrą trawę, pachnącą ziemią i zwiędłymi liśćmi. Słyszałem, jak trzasnęły gałązki – to Mike usiadł kilka metrów ode mnie.

Mike, a nie szczeniak! Przyszły Smok Mike!

Więc to takie proste? Więc wystarczył jeden wstrząs, żeby obudzić w Mike’u Smoka? A to zdecydowanie, które mnie tak zaskoczyło, które wyrwało się z chłopaka niczym stalowa sprężyna ze starego futerału – to zdecydowanie Smoka, rozstającego się z ludzką skórą.

Każdy ma swoją chwilę, która przemienia go w Smoka. Zwykle to chwila nieznośnego strachu, gdy drżą ci nogi i marzną dłonie, gdy pragnienie życia wypiera wszystkie uczucia, a śmierć po raz pierwszy staje tuż obok i rozstajesz się z głupią, dziecięcą wiarą we własną nieśmiertelność. Wtedy nie umysłem czy sercem, lecz żałosnym, dygoczącym ciałem uświadamiasz sobie – możesz albo przeżyć, albo pozostać człowiekiem…

Ja tę minutę przeżyłem dawno temu, gdy Eldhaus poprowadził nas na pierwszy napad na małe, bezbronne osiedle i Jeremy, łajdak Jeremy, bydlę Jeremy na moich oczach rozstrzelał chłopca, który nie zdołał „zdjąć” strażnika. Nawet nie mogę przypomnieć sobie imienia tego chłopaka, w pamięci wiruje tylko jego posępna, wiecznie skupiona twarz.