Выбрать главу

Po szoku, jakim był Ostatni Dzień, nie mogłem mówić – w gardle tkwił zimny kłąb, który nie pozwalał wykrztusić nawet jednego słowa. Prawie wszyscy się ze mną wtedy drażnili.

Tylko Rockwell i tamten chłopaczek się nie śmiali…

I gdy zobaczyłem, jak Jeremy do niego strzela, ocknąłem się.

Wszystko świetnie pamiętam. Niegłośny strzał, szczęk zamka, gryzący dym prochu… Jeremy szczerzy zęby, czy to uśmiech?… Chłopiec podryguje, jego ciało szarpią kule, a krew ciemnymi fontannami chlusta na śnieg, żłobiąc długie kaniony. I wtedy rozumiałem za chwilę to ja mogę się tak wić na śniegu, jeśli nie uda mi się sprawić, że każdy napotkany Jeremy będzie się wzdrygał od mojego wzroku. I niemal od razu wiedziałem, jak to osiągnąć.

Wystarczy być bardziej okrutnym niż oni. Wystarczy wyładować swój strach na kimś jeszcze bardziej przerażonym i bezbronnym niż ja, kimś takim, jak ta dziewczynka za zasłoną.

Bezgraniczne okrucieństwo najbardziej przeraża zwolenników zwykłego okrucieństwa.

Zaszeleściły liście, rozległo się cmoknięcie mokrego piasku na brzegu strumyka. Poczułem powiew wiatru od skoku ogromnego cielska. Książę oparł się o moje ramię, skamląc żałośnie. Odwróciłem się, spojrzałem w rozbiegane, zawstydzone oczy.

– Mogli nas zabić, Książę.

Książę wyciągnął się na trawie, podniósł łapy do góry. Zrób ze mną, co chcesz, panie, oto mój bezbronny brzuch. Jestem winny…

– O co chodzi, Książę?

Poczułem się tak, jakby walnięto mnie kowadłem w kark. Książę przesłał mi obraz: różnokolorowy, pstrokaty świat. Z trudem rozpoznałem miejsce, w którym się znajdowaliśmy. Szary pas strumienia, wielobarwny brzeg, obsypany kolorowymi plamkami, a na brzegu dwie tęczowe sylwetki… Ja i Mike? W powietrzu ciągnęły się od nich krwawe, czarne, zielonkawe i stalowe nici. A nieopodal leżały dwa pozbawione koloru, niemal niewidoczne ludzkie ciała…

Co to? Popatrzyłem na Księcia, na jego ruchliwy, wilgotny nos…

– Książę! Oni… nie mają zapachu?

Książę potwierdził radosnym piskiem. Trudno uwierzyć, że jego potężna gardziel może wydawać takie dźwięki.

Patrzyłem na sztywniejące trupy, przetrawiając otrzymaną informację.

Zapach… Jak można usunąć zapach? Czegoś takiego jeszcze nie było. Mnie i Księcia jakby oślepiono, pozbawiono broni… Zakon Braci Pana zaczął realizować swoją starą groźbę – oczyścić las ze Smoków. Tym razem mieli szansę zwyciężyć.

6. Jasnowłosy

To był najdziwniejszy i pewnie najszczęśliwszy miesiąc w życiu Smo. Jaskinia na brzegu Wielkiej Rzeki, gdzie urządził sobie legowisko, stała się czymś w rodzaju domu. Każdego wieczoru spieszył z powrotem do tej dziwnej dziewczyny, która uciekła od mnichów i została ze Smokiem…

Pierwszego wieczoru Smo poszedł do lasu, sam nie wiedząc, czemu to robi – kiedy już nakarmił dziewczynę i opatrzył jej ranę.

Do świtu włóczył się po lesie, nie mogąc zasnąć i usiłując wymyślić dla siebie jakieś usprawiedliwienie.

W mroku przedświtu, na wąskiej leśnej drodze zatrzymał tabor farmerski. Obojętnie grzebał w przewożonych rzeczach, niemal nie patrząc na półżywych ze strachu chłopów. Na wozach równymi rzędami ustawiono worki z ziarnem i mąką, osłonięte przed rosą nieprzezroczystymi kawałkami folii.

Smo chciał im powiedzieć, że folia ulega napromieniowaniu i nie należy przykrywać nią żywności, ale rozmyślił się. Chłopi na pewno o tym wiedzieli, po prostu nie obchodziło ich, do kogo trafi ziarno.

Smo od czasu do czasu zerkał na blade od strachu i anemii twarze, na oczy unikające jego spojrzenia.

Farmerzy niepotrzebnie się bali. Sami mogliby zostać Smokami, pijącymi krew i rozrywającymi zębami ludzkie mięso… Z ostatniego wozu Smo zdjął drewnianą skrzynkę z drobnymi żółtymi jabłkami, oparł o rowkowaną oponę forda, umocowaną na osi wozu, kilkoma kopniakami rozwalił deski… Wybrał dwa jabłka, spore, ale z widocznymi dziurkami po robakach – nie miał dozymetru, ale robak nie wejdzie do skażonego jabłka – i wrócił do jaskini.

Dziewczyna nie uciekła. Legowisko nabrało przytulności, rzeczy pozbyły się wielomiesięcznego osadu kurzu, wszędzie panował zaskakujący porządek. Smo podszedł do stołu i położył na nim zdobyczne jabłka.

Wieczorem dziewczyna sama poprosiła, żeby się nigdzie nie oddalał.

I tak minął miesiąc.

Nie, nie miał tego dnia żadnego przeczucia, przeciwnie! Wracał z udanego polowania, a dzień był wyjątkowo jasny, w chmurach pojawił się prześwit i Smo pomyślał, że tam kryje się słońce.

Jak zwykle przez kilka minut obserwował wejście do jaskini.

Porośnięty pomarańczowym pnączem otwór był ciemny i pusty.

Smok wszedł do szerokiego przejścia, zrobił kilka kroków i odsunął ciężką od wilgoci, poczerniałą od sadzy zasłonę maskującą światło.

Przy ognisku siedział Rockwell. Z idiotycznie ogoloną głową – łysa czaszka i pukiel włosów na karku – przypominał Indianina z westernów. Automat trzymał na kolanach, na stole leżał pas z nożem i pognieciona manierka. Jego kurtka i spodnie były niewyobrażalnie brudne, nawet z odległości kilku metrów Smo czuł zapach zastarzałego potu.

Rockwell zmienił się w ciągu ostatnich sześciu miesięcy, ale to ciągle był on, przyjaciel Smok, i Smo uśmiechnął się, podchodząc do ognia.

Na jego widok Rockwell wstał, przez jego twarz przemknęło zakłopotanie.

– Nie jestem sam, Smo…

Jasnowłosy stanął przy wejściu. O, ten to się dopiero zmienił…

Z dawnego chłopca, który gotów był kłócić się o wszystko, pozostało jedynie czyste, schludne ubranie. Rysy nabrały ostrości, oczy błyskawicznie obszukały Smo.

– Witaj… najlepszy ze Smoków!

Smo spojrzał na Rockwella, który odwrócił wzrok. Ognisko płonęło niespokojnie. Kurczyły się zwęglone polana, iskry leciały w górę niczym stada świetlików.

– Gdzie ona jest?

To miejsce nosi teraz nazwę Spalone Wzgórza. Dwadzieścia lat minęło od czasu Ostatniego Dnia, a do tej pory nic tutaj nie rośnie.

Na głębokości pół metra ziemia nadal jest martwa, szara woda przelatuje przez nią na wylot, nie wsiąka. Te wzgórza pewnie już nigdy nie ożyją…

Weszliśmy na górę i wymazaliśmy się martwą ziemią. Dla nikogo nie było to przyjemne, a szczególnie złościł się Książę. Jego ruda sierść stała się popielata, bez przerwy kichał. Mnie też szczypało w nosie. Tylko Mike zachowywał się tak, jakby go to nie ruszało.

Cholerny mnich…

I wtedy uświadomiłem sobie swoją pomyłkę. Dlaczego, do diabła, uznałem, że to Brat Pana? To prawda, że Bracia są mistrzami plugastwa, ale nie zdradzają swoich! Więc kim on jest? Farmerem? Prawdziwie Wierzącym? Przywódcą bandy, który stracił swoich pomocników?

Bzdura. Książę rzucił mi czujne spojrzenie, pewnie wyczuł moją niepewność. Nie, przyjacielu, w tej sprawie poradzę sobie sam…

Dotknąłem ramienia Mike’a.

– Popatrz, jak pięknie!

Lasy ciągnęły się aż po horyzont. Wszystkie odcienie żółci…

Jasne, zapomniane już światło słońca, pomarańczowe pasy, krwawopurpurowe plamy. A pod nogami czarno-granatowy popiół… Trąciłem go nogą – w powietrze uniósł się obłok, przypominający dym tytoniowy. W dole płonął pomarańczowy las. Mój las… mój świat…

Do diabła z Braćmi Pana! Z wszystkimi wierzącymi i niewierzącymi! Tutaj ja jestem władcą!

Aż krzyknąłem od przepełniających mnie uczuć. Spojrzałem na Mike’a i natknąłem się na jego badawcze spojrzenie.

– Zachowuje się pan jak automat.

Nie od razu zrozumiałem.

– O czym ty mówisz?

– Cieszył się pan teraz jak automat. „Pięknie”. Egzaltowany gest. Zwierzęcy ryk. Kiedyś przyszedł pan na te wzgórza i krzyknął z zachwytu, ponieważ to faktycznie jest straszne i piękne zarazem.