Выбрать главу

I postanowił pan, że zawsze będzie się tak cieszył. I zabijał pan jak automat. Nawet się pan nie złościł, po prostu odgrywał pan wściekłość. Automat.

Mówi tak, jakby on sam nie zabijał… Grzeczny chłopaczek w czystym kombinezonie! Z boku na bluzie rozpięła się sprzączka, spodnie pokrył kurz, lewy rękaw brudny, ale poza tym elegancik.

Nawet się nie rozzłościłem. Po prostu zrobiło mi się smutno. Po co przypominać dzisiejszy ranek…

– Mike… Ciągle nie możesz zrozumieć jednego: jestem Smokiem.

Starałem się powiedzieć to bardzo łagodnie, ale Mike nadal patrzył na mnie ponuro. I wtedy zrozumiałem – on nigdy nie będzie dobrym Smokiem. W ogóle nie będzie Smokiem. Nie wytrzymałem i krzyknąłem ze złością:

– Co tak stoisz, szczeniaku? Przed wieczorem musimy dojść do rzeki!

Zaczął szybko iść, wzbijając tumany pyłu. Dzieciak, a jednak twardy. I jeśli już któryś z nas przypomina automat, to właśnie Mike.

Jest bystry, silny i ma wolę. Ale nigdy nie wyjdzie z niego Smok.

– Ona nigdy nie zostałaby Smokiem.

Jasnowłosy gapił się na niego bezczelnie, z dużą pewnością siebie, a z jego oczu nie dało się nic wyczytać. Smok patrzył na Rockwella, patrzył wbrew sobie, nawet nie wiedząc, jak błagalne stało się jego spojrzenie. Ale Rockwell zauważył. Powiedział szybko, wywołując uśmieszek niezadowolenia na twarzy Jasnowłosego:

– O mało nie uciekła. Gdybyśmy gorzej strzelali…

W piersi Smo coś zakłuło, ale odpuściło. Rockwell nie zdradził.

Przyjaciel zawsze pozostaje przyjacielem, nawet jeśli przychodzi ukarać cię jako odstępcę. Nie dręczyli cię, głupia dziewczynko, która myślałaś, że Smok jest panem własnego losu. Bez względu na to, co z tobą robili, już nie żyłaś. Nie żyłaś.

Jasnowłosy przestał się uśmiechać.

– Znasz nasze prawa, Smo – powiedział. – Okazałeś… – zawahał się i dokończył: – Dobroć. Smok, który przypomniał sobie o dobroci, powinien odejść na zawsze.

Rockwell odwrócił się. Spokojnie. Tylko spokojnie, Smo. Jej już nie uratujesz, ale siebie jeszcze możesz…

– Kretynie!

Smo zmusił się do uśmiechu.

– Byłeś, jesteś i będziesz kretynem – wycedził i pochylił się do Jasnowłosego: – Chciałem zrobić z niej Smoka. Pierwsza kobieta Smok! To dozwolone!

– Tak, ale tylko w ciągu miesiąca! A ona mieszkała z tobą czterdzieści dni.

Smo skinął głową i nadał swojego głosowi poufne brzmienie:

– A przez następnych dziesięć dni można trzymać jeńca dla rozrywki! Nie przekroczyłem terminu, Jasnowłosy. Chciałem ją zabić dzisiaj, a ty mi przeszkodziłeś.

Jasnowłosy drgnął, zrozumiał, że wpadł w pułapkę. Chciał jeszcze coś powiedzieć, ale wtrącił się Rockwell, ucinając dyskusję:

– Zgadza się.

Smo skinął głową i zmusił się do tego, żeby położyć dłonie na ramionach Jasnowłosego.

– Bracie Smoku, obraziłeś mnie fałszywym podejrzeniem, ale to mógłbym ci wybaczyć. Ale nie mogę wybaczyć tego, że pozbawiłeś mnie krwi mojej zdobyczy. Znasz prawo.

– Znam – poruszył wargami Jasnowłosy.

– Chcę twojej krwi, Smoku.

Jasnowłosy wstał. Jego słabość trwała tylko sekundę, potrafił szybko dostosować się do sytuacji. Pochylając głowę w rytualnym skinieniu, odpowiedział półgłosem:

– I ja chcę twojej krwi.

Stanęli naprzeciwko siebie, obnażeni do pasa, lekko nachyleni, z pustymi rękami. Rockwell zwlekał i Smo popatrzył na niego ze złością.

– Czy zgadzacie się, aby pogodziła was cudza krew, bracia Smoki? – zadał zwyczajowe pytanie Rockwell.

– Nie! – Dwa krzyki zlały się w jeden. Dwa skoki zryły piasek.

Dwie pary rąk wczepiły się w ciało przeciwnika.

Smoki prowadzą rytualną walkę gołymi rękami. Automat i nóż jest dla obcych, dla brata Smoka są palce zakrzywione wściekłością, zęby, rozwarte w krzyku usta. I nienawiść, która nadal pozostaje ludzkim uczuciem, czy tego chcesz, czy nie.

Część 2

Człowiek

1. Przeprawa

Tego wieczoru już nigdzie nie popłynęliśmy – zrobiło się ciemno. Wprawdzie Prawy Dopływ to nie Wielka Rzeka, ale wolałem nie ryzykować. Wybrałem miejsce porośnięte chapparalem, ściąłem kilka krzaków na legowisko i wysłałem Księcia na zwiady.

Krzątałem się jeszcze przy rzeczach, gdy Mike zasnął. Nie chciało mi się spać, więc grzebałem w jego plecaku. Latarka… działająca. Radiostacja… pstryknąłem włącznikiem, zapłonęło kilka niezbyt jasnych światełek, zaszumiało w wiszących na kablu słuchawkach.

Po co mu radiostacja? Taki sprzęt mają tylko w klasztorach… i w niektórych garnizonach.

Wokół jest całkiem sporo garnizonów. Żołnierzy i oficerów prawie tam nie ma, głównie przybłędy z różnych band i rozgrabionych wsi. Ale broni mają dużo.

Weźmy na przykład fort Santa Cruz. Kiedyś mieściła się tam baza wojsk przeciwpancernych. Paliwo skończyło się dawno temu i teraz czołgi, zaryte w ziemię aż po wieżyczki, opasują bazę szerokim pierścieniem. Nocą dyżurują tam wartownicy, kręcą się patrole z psami. W garnizonie jest prawie dwa tysiące ludzi, kontrolują ogromną przestrzeń. Dwanaście wsi i sto pięćdziesiąt farm dostarcza im żywność w zamian za ochronę. Młodzież pcha się do nich drzwiami i oknami.

Zostawiłem plecak Mike’a w spokoju i położyłem się, rozkładając na trawie kołdrę.

Szczeniak mógł być z garnizonu…

Z tą myślą zasnąłem.

Obudził mnie krzyk Mike’a i warczenie Księcia. Gwałtownie obudzony, nie od razu zrozumiałem, o co chodzi, ale zerwałem się, chwytając automat.

Dziesięć metrów od nas Książę gonił po brzegu ogromną, metrową stonogę. Najpierw zrobiło mi się niedobrze, a potem zacząłem się śmiać.

Gładkie, jakby oblane brązowym lakierem ciało stwora z łatwością robiło uniki przed ciosami Księcia. Ciężkie łapy psa ze świstem waliły w piasek, łamały gałązki, a stonoga powoli przesuwała się w stronę krzaków. Gdy Książę stawał się zbyt nachalny, zatrzymywała się i groźnie kłapała przypominającymi dziób szczękami. Książę od razu tracił zapał. Kiedy był szczeniakiem, stonoga porządnie go dziabnęła, trucizna dostała się do krwi i pies omal nie zdechł. Od tamtej pory Książę nie może spokojnie przejść obok żadnej stonogi.

Już myślałem, że paskuda ucieknie, ale w tym momencie dosięgnął ją cios Księcia. Rozległ się trzask przypominający pękające jajko i na zniszczony pancerz chitynowy chlusnęły galaretowate wnętrzności. Ja się skrzywiłem, pies zawył radośnie, a Mike…

Mike klęczał i wymiotował. Twarz miał bladą jak kreda.

Smoki nie znają litości, bo nie wiedzą, czym jest zło i dobro.

Ale Smoki potrafią być pobłażliwe. Podniosłem dzieciaka z ziemi, zaprowadziłem do rzeki, pomogłem mu się umyć i kazałem napić się wody z manierki. Moja wczorajsza wrogość do niego minęła.

– Ech, szczeniaku… Z którego jesteś garnizonu?

Drgnął, od razu wstąpiło w niego życie.

– Skąd wiesz?

Więc miałem rację!

– Jestem Smokiem… A więc z którego?

– Rezerwa-Sześć.

Nigdy o takim nie słyszałem, ale nie dopytywałem dalej.

– Umiesz zrobić tratwę?

– Tak, uczyli mnie.

Uczyli go. Tylko zapomnieli nauczyć, żeby nie bał się pająków i stonóg.

Uśmiechnąłem się, a Mike poprosił błagalnie:

– Przejdźmy gdzieś dalej…

Skinąłem głową. Za pół godziny stonoga zacznie tak cuchnąć, że bez maski gazowej się nie obejdzie.