Выбрать главу

– Bierz plecak i automat – zakomenderowałem. – Nie mam zamiaru dźwigać twoich rzeczy.

Początkowo chciałem przeprawić się na drugi brzeg Dopływu i od razu ruszyć w góry. W tym miejscu rzeka jest niezbyt szeroka, najwyżej sto metrów, ale wtedy trzeba byłoby przejść dziewięćdziesiąt kilometrów lasem, a to co najmniej trzy dni…

Mapa sugerowała również inny wariant. Mogliśmy popłynąć z prądem i wysiąść na brzegu w miejscu, z którego do gór pozostawało czterdzieści kilometrów. Taki odcinek dałoby się pokonać w ciągu jednego dnia… Co prawda, ten plan miał jedną wadę – na przedgórzu musielibyśmy przejść obok klasztoru Braci Pana. Dokładnego położenia klasztoru nie znałem – wszystkie wiadomości pochodziły z plotek i gadaniny farmerów. Poza tym w górach trzeba by było zawrócić do zaznaczonego ma mapie miejsca…

Zerknąłem na tratwę. Pięć związanych razem, niezbyt grubych bali. Można się na czymś taki przeprawić na drugi brzeg, ale płynąć po rzece, nawet dziesięć kilometrów, to ryzykowna zabawa… I chyba ta myśl pomogła mi dokonać wyboru. Zawsze postępuję wbrew zdrowemu rozsądkowi.

– Popłyniemy.

Mike nie spierał się. Pochylony, zaczął spychać tratwę na mętną wodę.

Tratwa zakołysała się i zakręciła, próbując odbić od brzegu.

Mike wskoczył na środek, przykucnął, utrzymując równowagę.

Tak, smarkacz miał sporo szczęścia, że mnie spotkał, pomyślałem, patrząc na jego niezgrabne ruchy. Sam by daleko nie zaszedł…

Chociaż z drugiej strony, jego szczęście było kwestią dyskusyjną. Jeśli nie zostanie Smokiem, po dotarciu do celu będę musiał go zabić.

Wskoczyłem na tratwę razem z Księciem.

Pływanie tratwą to po prostu świetny wypoczynek. Gdybym miał do wyboru łódkę albo coś tak archaicznego jak kuter, i tak wybrałbym tratwę. Rozebrany do pasa, leżałem na balach i wypoczywałem. Kiedyś można było się w ten sposób opalać, teraz nie ma przy czym, nie widać słońca. Pozostała jedynie iluzja ciepła słonecznego…

Mike obejmował rękami kolana, wpatrzony w mijane przez nas brzegi. Nie miał zamiaru się rozbierać, w kombinezonie desantowym się przecież nie zgrzeje. Ten strój jest idealny na każdą pogodę, może osłabić cios i zablokować promieniowanie. Leniwie pomyślałem, że potem trzeba będzie zdjąć ten kombinezon z chłopaka.

A może lepiej najpierw zdjąć, żeby się nie ubrudził…

– Smoku…

To było coś nowego. Wcześniej Mike zwracał się do mnie po imieniu.

– No?

– Jak masz naprawdę na imię? Smo to przecież ksywka…

Drgnąłem. Jak mam na imię? Właściwie nikt nie zabraniał nam używania prawdziwych imion, ksywki to kwestia przyzwyczajenia.

Zdaje się, że to nawet ja zapoczątkowałem je swoim „Smo”.

– A może zapomniałeś?

Akurat…

– Jackie… – Zdrobniałe, dziecięce imię, którym zwracano się do mnie przed Ostatnim Dniem, zabrzmiało tak głupio, że aż się roześmiałem. – Jack… Głupota. Nazywam się Smo, jasne?

– Oczywiście, tak tylko zapytałem.

Popatrzyłem na Mike’a – czy aby czasem nie kpi? Nie, twarz miał poważną… I wtedy poprzez delikatny plusk wody usłyszałem znajomy dźwięk – krótkie serie z automatu. Strzelano gdzieś za drzewami, i to na chybił trafił, wystrzały były niepewne, urywane.

Przekręciłem się na brzuch i przygotowałem broń. Jeśli nawet nie strzelano do nas, to jeszcze nie znaczy, że uda nam się nie wziąć w tym udziału. Obok rozciągnął się Książę, nawet Mike bez żadnej podpowiedzi położył się płasko na balach. Na brzegu na razie nikogo nie wiedziałem. Niewysokie, pomarańczowe drzewa schodziły niemal do samej wody, ale za cienkimi pniami trudno było się ukryć.

– Pewnie trafili – zasugerowałem.

Strzały rozległy się znowu, znacznie bliżej, i pozostały bez odpowiedzi.

Czyli ktoś z automatem goni bezbronnego.

– Może to Smok poluje? – zapytał Mike.

– Smoki nie strzelają bez potrzeby.

Chciałem ostrzec Mike’a, żeby dał spokój złośliwościom, ale wówczas akcja gwałtownie przyspieszyła. Z lasu wyskoczyła ludzka postać i zastygła nad lustrem wody. Mike, który od dłuższej chwili grzebał w plecaku, podniósł do oczu lornetkę.

– Dziewczyna…

W lesie zaterkotały strzały, dziewczyna pochyliła się i skoczyła do wody.

– Już po wszystkim – powiedziałem w zadumie. – Ta historia na zawsze pozostanie dla nas zagadką.

– Myślisz, że ją trafili? – zapytał Mike.

– Nie o to chodzi.

Głowa dziewczyny ukazała się nad wodą. Płynęła ku naszej powolnej tratwie, spod jej rąk strzelały srebrzyste wachlarze rozprysków.

– Lepiej się odwróć – poradziłem Mike’owi. – Zarówno w Wielkiej Rzece, jak i w obu Dopływach są takie małe rybki…

Różnie się je nazywa, przeważnie zębatki. Mają najwyżej dwa centymetry, ale zjadają człowieka w ciągu pół minuty.

Zobaczyłem, że po plecach Mike’a przebiegł dreszcz.

– Jak piranie… – wyszeptał.

A dziewczyna ciągle płynęła. Nie pokonała nawet połowy dystansu do tratwy, gdy na brzegu pojawił się jej prześladowca. W wieku Mike’a, rozebrany do pasa, z automatem w prawej ręce. Na widok płynącej dziewczyny krzyknął coś ze złością, a potem przyklęknął i wycelował.

Dziewczyna zanurkowała i kule zapluskały po wodzie. Robiło się coraz ciekawiej… Prześladowca nie miał zamiaru schwytać dziewczyny, chciał ją zabić, a przy tym bał się zaufać w tej sprawie rybkom.

Młodzik wstał, wypatrując swojej ofiary, i wtedy zobaczył tratwę.

– Smoki strzelają tak – powiedziałem do Mike’a i nacisnąłem spust.

Pierwsza kula trafiła w kolbę wycelowanego w nas automatu.

Drzazgi poleciały na wszystkie strony, a chłopak uskoczył w bok, wypuszczając broń z ręki. Strzeliłem jeszcze raz, celując w głowę, ale niestety chybiłem. Kula przeszła tuż obok i strzelec rzucił się do ucieczki. Jako trzecią wkładam zawsze kulę z przesuniętym środkiem ciężkości, żeby niepotrzebnie nie ryzykować. Strzelając, już wiedziałem, że trafię. Chłopak odchylił głowę i wygiął się w dzikim skurczu, jakby próbował odwzorować tę figurę, którą kreśliła w jego ciele kulka, wirująca jak frez.

Książę warknął aprobująco.

Popatrzyłem na dziewczynę i osłupiałem – od tratwy dzieliły ją tylko trzy metry. Mike wyciągnął się płasko i podał jej rękę, drugą trzymając się karku Księcia. O dziwo, pies nie zwrócił na to uwagi.

Jeszcze kilka wymachów ramion i dziewczyna złapała wyciągniętą dłoń Mike’a. I wtedy nagle rozpaczliwie krzyknęła. Mike wciągnął ją na tratwę, na nogi chlusnęła woda. Położyłem się na przeciwnej stronie, żeby nie doszło do wywrotki.

Przez chwilę wydawało mi się, że Mike razem ze swoją podopieczną znajdzie się w wodzie, może nawet wciągając tam Księcia.

Albo że wywróci się cała tratwa, przygniatając nas ciężkimi balami.

Ale tratwa wyrównała, tyle że zalała nas spora fala, zostawiając w szczelinach kilkanaście srebrzystych rybek. Książę zaczął zaciekle tłuc łapami, rozgniatając je; jedna wisiała mu na boku, wczepiona w sierść.

– Myślałem, że jest starsza – powiedziałem.

Dziewczyna miała niecałe dwanaście lat. Chuda, o brzydkiej, wystraszonej twarzy, na której mimo wody widać było łzy, w mokrej, przylegającej do ciała sukience; po nogach płynęły strużki krwi.

Prawa stopa, obuta w ciężki męski but, wydawała się dłuższa od lewej, bosej. Pomyślałem, że to niemożliwe, żeby takie żałosne stworzenie przepłynęło ponad sto metrów. Dziewczyna siedziała przy nogach Mike’a, trzymając go za rękę, na mnie i Księcia patrzyła ze szczerym przerażeniem.

No cóż, nie trzeba być filozofem, żeby rozpoznać we mnie Smoka.