– Myślałem, że starsza – powtórzyłem. – Zresztą, to nieistotne.
Twarz Mike wykrzywił grymas.
– Posłuchaj, Smoku – syknął – jeśli coś jej zrobisz…
Posłuszny niememu rozkazowi, Książę stanął na tylnych łapach, przednimi opierając się o ramiona Mike’a. Otwarta paszcza zastygła centymetr od twarzy chłopca.
– Jeśli jeszcze raz spróbujesz mi rozkazywać, zabiję i ciebie, i ją – obiecałem szczerze.
Mike milczał. Patrzyłem przez chwilę na jego skamieniałe ciało i przeniosłem spojrzenie na dziewczynę.
– Jak się nazywasz?
– Susie…
Susie, Suzanne… Upodobanie do dźwięcznych imion przetrwało nawet wojnę jądrową.
– Kto cię gonił?
– Nie wiem, ktoś z bandy…
– Skąd jesteś?
– Ze wsi…
– Z jakiej?
– Cienisty Zakątek…
Założyciel wsi musiał mieć niebanalne poczucie humoru.
– Banda tam została?
– Aha…
– A ty uciekłaś? Nie rycz! Ilu ich jest?
– Sześciu albo pięciu…
– A mężczyzn we wsi?
Wargi Susie zadrżały.
– Zabili ci ojca?
– Braata…
– Jasne.
Wyjąłem z plecaka Mike’a bandaż i rzuciłem chłopcu.
– Zamiast okazywać fochy, lepiej ją opatrz. Puść go wreszcie, Książę!
Gdy Mike bandażował dziewczynie pokąsane nogi, ja niespiesznie tłumaczyłem jej, co powinna zrobić.
– Czy w dole rzeki są farmy i osiedla, w których cię nie skrzywdzą?
– Tak…
– Za chwilę przybijemy do brzegu. Idź do swoich znajomych i nie próbuj wracać. Rozumiesz? Tam, gdzie mieszkałaś, nikt nie przeżyje.
Dziewczyna skinęła głową i skrzywiła usta, jakby chciała się rozpłakać. Trzeba przyznać, że nie była głupia – nie wspomniała ani słowem, dokąd zamierza pójść. Gdybym chciał potrząsnąć miejscowymi chłopami, wyciągnąłbym to z niej, ale teraz nie miałem do tego głowy. Gdyby była trochę starsza i ładniejsza, też by tak łatwo nie odeszła…
– Smo, a ty nie boisz się bandytów?
Trzeba przyznać, że przywykłem już do Mike’a na tyle, że nie reagowałem na takie dziwaczne pytania.
– Wiesz może, kto okazałby się silniejszy, ty czy tamta banda?
2. Cienisty Zakątek
Wieś składała się z pięciu domów, otoczonych wysokim płotem. Przed Ostatnim Dniem to pewnie była farma. A może mieszkał tu jakiś amator ciszy i spokoju…
Jedyny wartownik spokojnie przechadzał się między domami.
Gdy po raz kolejny zniknął z pola widzenia, przeskoczyłem przez ogrodzenie. Za mną, niczym bezszelestny cień, ruszył Książę. Jasne, to nie to co Bracia Pana z ich systemem pierścienia – pięciu wartowników, poruszających się kołem i obserwujących się wzajemnie… Zachodząc wartownika od tyłu, przez kilka sekund skradałem się za nim, patrząc na plecy okryte kusą kurteczką. Wartownikowi jakoś dziwnie ruszały się łopatki, nienaturalnie mocno, do przodu i do tyłu. Czyżby mutant?
Wyjąłem nóż i skoczyłem do przodu. Już unosząc dłoń, poczułem, że mnie zobaczył – zaczął przysiadać, chcąc uniknąć ciosu.
Ostrze weszło w kark, łamiąc kręgi szyjne. Wartownik upadł, nie wydając dźwięku i odwracając się do mnie twarzą. Cofnąłem się. Na jego czole, nad nosem, ciemniało zasnute błoną trzecie oko.
Mutant…
Pochyliłem się nad wartownikiem, wyciągnąłem nóż z jego szyi i dwoma ciosami rozprułem mu brzuch. Z mutantami lepiej nie ryzykować, potrafią być niesamowicie żywotne…
Książę podbiegł i obwąchał ciało. Warknął ze zdziwieniem i wyciągnął pysk do kałuży krwi.
– Potem! Nie ma czasu!
Całym sobą prezentując, jak bardzo jest obrażony, Książę poszedł za mną. Już przed drzwiami jednego z domków obejrzałem się. Do licha, dlaczego tak mało krwi? Przecież powinienem był przebić arterię…
W domu było pusto, w jednym z pokoi, pod oknem, ciemniała na podłodze niedbale wytarta kałuża. W roztrzaskanej szybie widniało kilkanaście małych dziurek. Pewnie strzelali z ulicy, loftkami.
Gdzie pozostali bandyci?
Wychwytując niewypowiedziane pytanie, Książę wysunął się z domu. Odwrócił mordę w stronę najporządniej wyglądającego budynku, zbudowanego pewnie przed Ostatnim Dniem. Wtedy była to ładna, niska willa o kilku pomieszczeniach, teraz dom przypominał fort z czasów kolonizacji Dzikiego Zachodu: okna zasłaniały płyty z desek albo kraty, za to ściany upstrzono licznymi okienkami strzelniczymi. Uważając, żeby nie dać się dostrzec z okien (z otworami strzelniczymi musiałem się pogodzić), podbiegłem do budynku.
Drzwi, tak jak się spodziewałem, były uchylone. Usłyszałem bulgoczący dźwięk. Odczekałem chwilę – dźwięk nadal trwał chwyciłem mocniej automat i kopniakiem otworzyłem drzwi.
To pomieszczenie stworzono, likwidując wewnętrzne ściany między trzema czy czterema pokojami. W efekcie powstała wielka sala o ścianach ozdobionych różnymi tapetami i plastikiem, z górami worków i piramidami skrzynek w kątach. Pod najdalszą ścianą stało kilka wypełnionych naczyniami kredensów, połyskiwała niklem zaskakująco luksusowa kuchnia, od której do sufitu biegły jakieś krzywe rury ze śladami spawania – widocznie kuchenny cud techniki przerobiono z gazu czy elektryczności na zwykłe drewno.
Obok kuchni stał potężny dryblas i odchylając głowę, pił wodę prosto z czajnika.
Nie udało mu się w całości objąć ustami szerokiego, krótkiego dzióbka i woda spływała strużkami po włochatej piersi draba. Facet było kompletnie goły.
– Picie prosto z czajnika jest niekulturalne – powiedziałem, odsuwając rękę z nożem.
Mężczyzna zwalił się na kuchnię, nie wydając żadnego dźwięku. Czajnik, zaciśnięty w lewej ręce, kołysał się tuż nad podłogą, gasnące oczy patrzyły na mnie ze zdumieniem. Próbując wstać, drab oparł się o kuchnię i znowu osiadł – rękojeść wbitego w pierś noża weszła głębiej. Na plecach pojawiło się wybrzuszenie i skóra bezgłośnie pękła, wypuszczając koniuszek ostrza.
Obejrzałem kilka innych pomieszczeń, wszędzie było pusto.
A kiedy przed kolejnymi drzwiami usłyszałem niejasno znajomy dźwięk, nie od razu uwierzyłem w jego istnienie. Zza starych drzwi ograbionego domu w napadniętej wsi dobiegała muzyka! Najprawdziwsza muzyka – niegłośny dźwięk gitarowych strun, akompaniament jakichś instrumentów, piękny, mocny głos…
Yesterday… Poczułem dreszcz. To była piosenka z przeszłości, z tych dni, gdy na niebie świeciło słońce… Śpiewał ją jakiś słynny zespół, często puszczali ją w radio i telewizji. Yesterday.
Pchnąłem drzwi, wszedłem do pokoju i od razu odniosłem dziwne, nieprzyjemne wrażenie, jakbym to wszystko, co się tu właśnie działo, już kiedyś przeżył, już doświadczył, a teraz oglądam na nowo, niczym odgrywany po raz kolejny spektakl teatralny.
Pod zakratowanym oknem na podłodze siedziała kobieta, a obok niej stary mężczyzna. Gdyby nie automat na jego kolanach, nigdy bym nie uwierzył, że jest w bandzie.
Kobieta nie odrywała wzroku od wysokiego, wąskiego łóżka, z którego nie wiadomo dlaczego zrzucono całą pościel. Na brudnoszarym materacu poruszały się dwa nagie ciała. Mężczyzna opierał się na łokciu, a jego łopatki wystawały kilkanaście centymetrów nad plecami. Znowu mutant… Przyciśnięta do łóżka dziewczyna powtarzała coś zdławionym szeptem, ale muzyka zagłuszała słowa.
Dźwięk płynął z discmana, wiszącego na pasie trzeciego bandyty.
Typ stał przy łóżku, jedną ręką trzymając dziewczynę za włosy, drugą ściskając jej cienkie ręce. Twarz miał obojętną, z ledwie widocznym wyrazem zadowolenia, tak charakterystycznego u debili.
Yesterday…
Starzec powoli odwrócił głowę w moją stronę. Przyłożyłem palec do ust, potem pogroziłem mu. Muzyka jeszcze trwała, w przezroczystym pudełku discmana wirował połyskujący tęczowo dysk; chciałem wysłuchać nagrania do końca. Ale typek z debilowatą twarzą już się odwracał w moją stronę; jego ręce puściły dziewczynę i sunęły po pasie, szukając rękojeści pistoletu.