Выбрать главу

Przede mną stał Mike, a obok niego Susie. Wyglądali zabawnie – chłopaczek w desantowym kombinezonie trzymał w prawym ręku automat, a w lewej dłoń tulącej się do niego, mokrej, bosonogiej dziewczynki. W wolnej ręce dziewczynka niosła za sznurowadła ciężki, wojskowy but. Nie chciała go wyrzucić.

– Co tu robicie? Kazałem wam czekać, aż się wszystko skończy!

Susie schowała się za Mike’a. Chłopiec wzruszył ramionami.

– Powiedziała, że już po wszystkim i można iść. A ja… tego… pomyślałem, że może potrzebujesz pomocy.

– Smoki nie potrzebują pomo… – Zamilkłem, odsunąłem Mikea i postawiłem Susie przed sobą. – Skąd wiedziałaś, że już po wszystkim?

– On mi powiedział… – Mała chyba miała zamiar się rozpłakać.

– On?

Podążyłem oczami za jej spojrzeniem i zobaczyłem Księcia.

Dopiero wtedy dotarło do mnie, że przez cały ten dzień pies ani razu nie warknął na dziewczynką, nawet gdy pośliznęła się, schodząc z tratwy i tracąc równowagę, chwyciła go za sierść.

Książę?

?

Dziewczynka?

Od Księcia emanowało zawstydzenie. Nawet nie próbował mówić obrazami, tylko emocjonalnymi rozbłyskami: Zgadzam się, nie zgadzam, cieszę się…

– Dlaczego nie pożarły cię rybki w wodzie? – kontynuowałem przesłuchanie.

– Udawałam pień drzewa. Zębatki są głupie, łatwo je oszukać…

– Pień? A mnie mogłabyś tak oszukać?

– Nie, Wielki Smoku, jakżebym śmiała…

– Mam nadzieję. Wiesz, co bym z tobą zrobił, gdybyś mnie chciała nabrać?

– Wiem.

Dziewczynka wzdrygnęła się. Czyżby zobaczyła? Posłałem jej obraz, tak jak w rozmowie z Księciem. Dość straszny obraz.

– Dobrze. Idź już. Idź, nie bój się.

Susie nie trzeba było długo namawiać. Pobiegła w stronę domu, przed którym już zebrał się niewielki, milczący tłum. W wiosce mieszkało ze dwadzieścia osób. Pewnie kilka rodzin, które już dawno się ze sobą spokrewniły, tworząc jeden mocny klan. Mocny? I pozwolili szóstce… No tak, ale w bandzie był Jeremy.

Z tłumu wysunęła się jakaś postać i podeszła do nas niepewnym krokiem. Jeremy też wyglądał staro, ale ten był po prostu zgrzybiały.

Lewą ręką przytrzymywał na nosie pęknięte pośrodku okulary. Mimo woli poczułem do niego sympatię. Okularnicy to w lesie rzadkość i wszyscy kojarzą mi się z Bobem Okularnikiem, poczciwym, ale pechowym chłopakiem, który wiecznie wpadał w jakieś tarapaty. Nie widziałem go już z pięć lat… i nawet o nim nie słyszałem. Pewnie kolejna pechowa sytuacja stała się dla niego ostatnią.

– Wielki Smoku… – zaczął staruszek pełnym szacunku głosem.

Kim był w poprzednim życiu? Podniosłem rękę, uciszając go.

Staruszek drgnął i zamilkł.

– Czym zajmowałeś się przed Ostatnim Dniem?

– Pracowałem na uniwersytecie.

Tak myślałem. Od razu widać, że przywykł do przemawiania.

– Jako kto?

– Jako programista.

– Mów…

– Wielki Smoku, życzymy ci pomyślnych łowów w drodze! Padamy przed tobą na twarz, zamieramy w cieniu twoich skrzydeł i czekamy na twoje rozkazy.

Niby zwyczajowe powitanie, ale zabrzmiało jakoś inaczej, jakby uniwersytecki programista rzeczywiście czekał na moje polecenia. Popatrzyłem na niebo – do wieczoru jeszcze daleko, ale już nasuwał się mrok, chmury gęstniały w oczach. Nadciągała ulewa.

– Nagrzejcie dużo wody – poleciłem. – Chcemy się umyć.

I przygotujcie czysty pokój. Przenocujemy u was.

Nagle Mike krzyknął i trącił mnie w ramię. Odwróciłem się i osłupiałem. Na płocie wisiał człowiek. Wyciągnięte na półtora metra ręce wczepiały się w wierzch ogrodzenia, powoli podciągając w górę bezwolne ciało, które wydawało się martwe.

– Mój błąd – przyznałem się, podnosząc automat. – To wartownik. Następnemu napotkanemu mutantowi odetnę głowę…

Deszcz rozpadał się dopiero wieczorem. Już zasypiałem, rozkoszując się czystym i miękkim łóżkiem, gdy o dach zastukały pierwsze nieśmiałe krople. Chwilę potem już lało. Przysypiając, widziałem w oknie sylwetkę Mike’a, ciemną i nieruchomą, jakby przyciągniętą lejącymi się z nieba strugami wody.

– Smo… – powiedział cicho. – Niech pan nie wychodzi nocą z domu. To radioaktywny deszcz.

Nie miałem zamiaru wychodzić – kto pchałby się na deszcz bez dozymetru? Ale w głosie Mike’a słychać było dziwną pewność.

– Skąd wiesz?

Klepnął się w prawe ramię.

– Mam tutaj wszyty czujnik. Gdy coś promieniuje, on wysyła ładunek elektryczny… ramię wtedy kłuje.

Zamknąłem oczy. Jeszcze mi wszystko opowiesz, Mike’u z bazy Rezerwa-6.

Wyjaśnisz, gdzie dali ci takie wyposażenie, w jakim zagadkowym szpitalu wszyli pod skórę czujnik radiacji. A co najważniejsze, dlaczego właśnie ciebie, szczeniaka, chłopaczka, wysłali do lasu na pewną śmierć.

Z osiedla wyszliśmy o świcie. Smok powinien znikać bezszelestnie, jakby go tu wcale nie było. Ale przeciskając się przez wąską szczelinę uchylonej bramy, odwróciłem się i zobaczyłem w jednym z okien niewyraźną sylwetkę. Byłem pewien, że to Susie. Postać w oknie pomachała ręką na pożegnanie.

Zerknąłem na Księcia, bez trudu wyczuwając jego zakłopotanie. Spotykając drugiego w swoim życiu człowieka, który potrafił z nim rozmawiać, pies nie mógł się powstrzymać i pożegnał się z dziewczynką, opuszczając wieś.

– To nic, Książę – powiedziałem cicho. – We dwójkę też nam jest całkiem nieźle. Prawda?

Pies wtulił pysk w moją dłoń, polizał palce. Prawda, mój panie…

– Jeszcze tu kiedyś zajrzymy – obiecałem. – Będziesz mógł się nagadać.

Pies podskoczył w miejscu i pomknął do przodu. Aż za dobrze wiem, jak to jest być niemym, dlatego rozumiem psa.

– Jak oni tu żyją, Smo? – zapytał Mike.

Szedł przodem, lawirując między gałęziami. Rosły tutaj dziwaczne drzewa – gałęzie wyrastały z pnia niemal pod kątem prostym, wyciągając się do sąsiednich drzew i splatając ze sobą. Gdy próbowałem rozdzielić dwa zwinięte spiralnie konary, na palce kapnął gęsty, pomarańczowy sok. Wytarłem dłonie i dalej szedłem, nurkując pod gałęziami. Nie chciałem ich łamać. Nieprzyjemny las…

Jakby półżywa istota.

– Normalnie żyją. Chociaż ja nie zaryzykowałbym życia tutaj rzuciłem z roztargnieniem. Czułem czyjąś obecność. Czyżby to las tak działał na psychikę?

– Przecież nie mają ani krów, ani świń… Żadnych zwierząt!

– Zapomniałeś, że wieczorem jadłeś jajka? Kury mają.

– To za mało.

– Tutaj wszędzie są pola dzikiej pszenicy. Uprawiają je sobie spokojnie i wymieniają ziarno na mięso.

Za plecami cichutko trzasnęła gałązka. Zdjąłem automat z ramienia i usłyszałem głuchy głos:

– Stój, Smoku. Nie machaj skrzydełkami.

Mike też zastygł. Staliśmy, nie mając odwagi się odwrócić ani uskoczyć w bok. Zbyt dokładnie wyobraziłem sobie lufę, wycelowaną w moje plecy. A gdzie Książę? Czyżby znowu nic nie poczuł?

– Nareszcie wpadłeś w nasze ręce – kontynuował głos. – Związek Świętych Sióstr szukał cię od dawna, grzeszniku…

Z ulgą puściłem rękojeść automatu i wykrztusiłem:

– No, Rockwell… no, draniu… Zobaczysz, kiedyś oberwiesz kulkę za te twoje żarty.

Rockwell miał na sobie krótką futrzaną kamizelkę, a pod nią resztki podkoszulka. Włochate muskularne ręce mocno przycisnęły mnie do pachnącego potem i spalenizną ciała.

– Już dobrze, niedźwiedziu – powiedziałem, uwalniając się z jego objęć. – Gdzie cię tak podwędzili?

– A… są jeszcze miłośnicy przypalenia Smokowi łusek.

Rockwell obejrzał szybko Mike’a.

– A to kto?