Выбрать главу

– To, tego… – stropiłem się. – Kandydat.

Od razu stracił zainteresowanie.

– Chodź ze mną, Smo, czeka nas niespodzianka.

Popatrzyłem na niego pytająco.

– Je-re-my. Jeremy! – powtórzył strasznym szeptem Rockwell. Wyobrażasz sobie? Wrócił! Idę za nim już drugi tydzień. Pamiętasz, jak on nas ganiał? Padnij-powstań nad kupą gówna? A ilu chłopców wykończył? Prawdziwych Smoków, bez najmniejszego powodu…

– Już go spotkałem, Rockwell.

– Jak to? I już… już po wszystkim?

Rockwell jakoś oklapł.

– Zapomnij o nim. Chyba z rok sienie widzieliśmy, Rockwell!

Gdzieś ty przepadł!

– Zabiłeś go? W moich rękach zdychałby pół dnia…

– Jego śmierć też była nie do pozazdroszczenia.

Krótko opowiedziałem o niedawnych wydarzeniach. Rockwell ożywił się na chwilę.

– Niezły żarcik, w twoim stylu. Co to za osiedle?

– Nic ciekawego. Żadnej ładnej dziewczyny. A ty skąd idziesz?

– Szedłem w górę Dopływu. Przeszedłem ze czterysta kilometrów…

– I jak tam jest?

Rockwell wzruszył ramionami.

– Jak wszędzie. Garnizony, farmy, klasztory…

– Naszych spotkałeś?

– Tak, głównie z nowych. A ze starych… Podobno Pit poluje w tych okolicach, ale go nie widziałem.

– Kłujący Pit. – Uśmiechnąłem się.

– Podobno stał się jeszcze bardziej kłujący.

– To chyba niemożliwe.

Rozmowa nie kleiła się. Mike stał z boku jak milczący cień, wiało od niego chłodem. Rockwell uśmiechnął się z wysiłkiem.

– A ty gdzie się wybierasz?

– W góry. Taki kaprys – skłamałem.

– W góry… Nieźle.

Z zarośli wyskoczył Książę i niespiesznie podszedł bliżej. Zapach Rockwella znał doskonale i nie zamierzał lecieć na złamanie karku.

– O, twoja psina. Ale wyrósł! Czym ty go karmisz?

Książę pchnął Rockwella pyskiem w brzuch, dając do zrozumienia, że go poznał.

– Teraz wielu naszych ma psy. Ale takiego nie widziałem.

– Bo takiego nikt nie ma. Czemu ty sobie nie weźmiesz psa?

– A, jakoś się nie składa… To mówisz, że do osiedla nie warto wstępować?

– Nic ciekawego – powtórzyłem. – To co, rozbijemy tu obóz?

Rockwell popatrzył na mnie zdumiony.

– Tutaj, cztery kilometry od klasztoru?

Od razu straciłem ochotę na popas w tym miejscu.

– Co to za klasztor?

– U Wrót Niebios. Nie wiedziałeś?

– Nie. Nie wiedziałem, że tak blisko.

Rockwell machnął ręką, wskazując kierunek.

– Tam jest wąwóz. Lepiej iść tamtędy, mniejsze ryzyko.

– Duży ten klasztor?

– Ze trzystu mnichów.

– Jasne.

Ale nic nie było jasne. A przede wszystkim nie wiedziałem, czy namawiać Rockwella, żeby poszedł z nami. Fajnie byłoby posłuchać opowieści o jego wyprawach, ale… Po pierwsze, wyglądałoby to na tchórzostwo – jakbym się bał sam przejść obok klasztoru. A po drugie… nasza wyprawa nie należała do takich, na które zaprasza się najlepszych nawet przyjaciół.

Z sytuacji wybawił mnie sam Rockwell.

– Masz jeszcze to stare legowisko, Smo?

– Tak.

– Mógłbym polować na twoich ziemiach ze dwa miesiące?

– Pewnie.

– Chcę wyruszyć nad morze, zobaczyć, co tam słychać… może coś nowego? Ale najpierw chciałem odpocząć.

Rockwell wyjął swój nóż, zwrócił ostrzem do mnie. Metal był tak wyszczerbiony, jakby rąbano nim stalowe pręty.

– Może przyłączysz się do mnie? Razem powędrujemy?

– Może… – Wzruszyłem ramionami.

– Super, będę na ciebie czekał ze dwa miesiące. Powodzenia.

Lekko trącił mnie w ramię, uśmiechnął się i poszedł w swoją stronę.

Przeszedł kilkanaście metrów, odwrócił się i zrobił nieokreślony gest pod adresem Mike’a albo Księcia.

Książę pisnął, co było oznaką szczególnej sympatii, a Mike pomachał ręką.

– Doceniam twoje poczucie humoru, Książę – odezwałem się. Ale następnym razem uprzedzaj mnie o przybyciu przyjaciół.

Mike rzucił mi szybkie spojrzenie.

– Żal mi go.

– Zgłupiałeś? – spojrzałem na Mike’a jak na wariata. – Rockwell nie potrzebuje współczucia. Jest silniejszy nie tylko od ciebie, ale nawet ode mnie.

– Nie chodzi o to. To beznadziejny przypadek.

– Masz na myśli jego wygląd? To po prostu leń i niechluj. Już od dzieciństwa…

– Nie w tym rzecz! On po prostu nie wie, czym się zająć.

Wszystkie jego wyprawy wynikają z bezsilności. Zaczął zdaje się rozumieć, że wasza droga jest pomyłką…

– Daj spokój, Mike! Bycie Smokiem to sposób na przetrwanie.

Zło nie może być pomyłką, ono jest ponad losem. Leży u podstaw człowieka, w jego duszy. Gdy to uznasz, stajesz się Smokiem. A dla Smoka nie ma już zła, nie ma przeciwnego uczucia. Smok może postępować tak, jak chce, nie staje się przez to ani zły, ani… inny.

– Ciekawa filozofia. – Mike się uśmiechnął.

– Nic nie wiesz o życiu, szczeniaku! Co tu ma do rzeczy filozofia? Albo jesteś człowiekiem i musisz postępować zgodnie z zasadami moralnymi, albo Smokiem i wtedy kierujesz się własnymi pragnieniami. Ale życie jest sprytne, zmusza do zmiany zasad gry. Czarne staje się białe, a białe czerwone… W przeciwnym razie czeka cię śmierć. Ludzie żyją, stosując zmieniające się zasady, i wmawiają sobie, że tak grali zawsze. A dla nas, Smoków, zasady w ogóle nie istnieją. Mogłem zgwałcić wszystkie kobiety w tamtej wsi, mogłem spalić domy. A mogłem też oszczędzić. Nie jestem spętany regułami! To bardziej uczciwe, niż zmieniać się z każdym zimowym deszczem!

– Smo, nie masz racji! Ty też jesteś spętany zasadami…

– Nie, zaczekaj! Opowiem ci o jednym… chłopcu. Razem się wychowywaliśmy, był też pewien człowiek, Eldhaus. Ale nie o nim mowa. Nazywaliśmy tego chłopaka Jasnowłosy. Wiesz, on nawet nie był jakimś złocistym blondynem, po prostu był jasny w środku.

I nienawidził okrucieństwa. Nie chciał zabijać. Gotów był każdemu pomóc. Ale musiał zostać Smokiem. Ciskał się, próbował nas przekonać… nie wyszło. Wtedy znienawidził tych, którzy stali się Smokami bez wahania. Tych, którzy nieśli w sobie, jak mu się zdawało, całe zło naszego świata. Próbował więc zlikwidować Smoki ich metodami… I został najstraszliwszym Smokiem tych lasów. Wymyślał najbardziej okrutne tortury, żeby przyłapać inne Smoki na przejawianiu zakazanych uczuć, na najmniejszych oznakach łagodności czy zrozumienia. A gdy ich na tym przyłapał, likwidował. Za to, że byli okrutni! Wpadł w błędne koło, ale nie widział tego. Nawet nie był Smokiem, pozostał człowiekiem, który znał zło i… to przeciwne uczucie.

– Zginął, prawda?

– Tak, zabiłem go.

– Nie o tym mówię. Zginął, próbując pokonać Smoki złem. Był skończony, gdy podjął taką decyzję.

– To tylko dowodzi, że to ja mam rację. Że to Smoki mają słuszność. Człowiek doszedł do zła od jego zaprzeczenia. Zło zawsze leży u podstaw.

– Nieprawda… – Mike odwrócił się, jakby zrozumiał, że spór ze mną nie ma sensu, i cicho dodał: – W każdym ludzkim sercu żyje smok. A jeśli go nie zabijesz, on zacznie zabijać ludzi wokół ciebie.

Ale najpierw… – Mike rzucił mi szybkie, przenikliwe spojrzenie…najpierw pożre twoje serce.

4. Klasztor u Wrót Niebios

Wąwóz znaleźliśmy nie od razu. Był wąski i gęsto porośnięty drzewami.

Jedynie na dnie ciągnął się pas otoczaków – w czasie zimowych deszczy albo wiosennych powodzi biegł tędy strumień, spływający z gór. Ja i Mike szliśmy po tych kamieniach, a Książę przedzierał się górą. W pobliżu klasztoru Braci Pana nie wolno tracić czujności nawet na chwilę.