Выбрать главу

– Mike?

– No?

– Spróbuj wyjść. Jeśli udowodnisz, że nie jesteś Smokiem…

– Idź do diabła!

Roześmiałem się i powiedziałem:

– Nigdzie się nie wybieram. Pomyśl, umrzesz jako Smok…

– Na razie nie zamierzam umierać… – mruknął i zakrzątnął się przy bagażu. – Smo, muszę rozłożyć radiostację. Osłaniaj mnie…

O nic nie pytałem. Jeśli nawet chce zameldować bazie, że zaraz zginie, nie należało mu przeszkadzać. Posunąłem się, robiąc miejsce, a on wyciągał z plecaka radiostację. Odwróciłem się na plecy, odsunąłem automat jak najdalej i nacisnąłem spust. Nieskończenie długa seria zabębniła w uszy i automat umilkł. Zacząłem niespiesznie przeładowywać magazynek. Mike też położył się na plecach, powoli wyciągając antenę.

Cienki, teleskopowy pręt wydłużył się na półtora metra. Bracia chyba zauważyli odbłysk metalu, bo znowu zaświstały kule.

Odprężony popatrzyłem w niebo – w niską, szaroołowianą pokrywę chmur. Zdawało mi się, że gdybym podskoczył, mógłbym chwycić grząską, brudną watę. Chwycić, zawisnąć na niej i popłynąć razem z chmurami daleko, daleko, gdzie nie ma ani klasztorów, ani lasów, ani męczącej, beznadziejnej monotonii życia. Na jakieś małe tropikalne wysepki, których nikt nie zasypał rakietami, albo na antarktyczne lody…

Mike bez przerwy naciskał jakiś przycisk w radiostacji. Pewnie wbudowany mikroprocesor wysyłał zakodowany sygnał wywołania.

Niemal wbrew sobie odwróciłem się i popatrzyłem na chłopca.

Nie powinienem tego robić – na widok jego skupionych działań pojawiała się głupia, bezmyślna nadzieja na cud.

Na radiostacji płonęły maleńkie kolorowe lampki, podrygiwała strzałka, pokazując wydzielaną przez nadajnik energię.

– Tak! – krzyknął nagle Mike. – To ja!

Maleńkie dyski słuchawek szeptały, a może krzyczały coś, czego nie słyszałem.

– Nie! Nie mogłem wcześniej! Nie, czasu jest mało… Park, park, przebiśnieg potrzebuje deszczu po okolicy! Bierzcie namiar!

Ulewny deszcz! Szybko! Tutaj jest bardzo, bardzo sucho!

Leżałem wciśnięty w chłodną ziemię i czułem się bardzo dziwnie.

Coś w słowach Mike’a, coś w jego głosie wywracało mnie na drugą stronę.

– A jeśli się uda, jeśli zdążycie… Na kwadrat 17 ER dajcie grad.

Orientowałem się już trochę w jego mapie – w kwadracie 17 ER znajdował się klasztor u Wrót Niebios.

– Ron… – Mike zachłysnął się. – Ron, tu jest okropnie. Po prostu strasznie, Ron, i bardzo… Nie, nie promieniowanie. Ron, postaram się. Dojdę i wyłączę ją… Ron… nie miałem innego wyjścia, nie chciałem cię zdradzać… To nie głupstwo! Chciałem sam… ale tutaj jest za sucho.

Zamilkł i już innym głosem powiedział:

– Park, przebiśnieg zrozumiał. Ulewny deszcz na namiar, grad na kwadrat 17 ER. Odliczanie dziesięć sekund, czas dotarcia szesnaście… Szczelność uderzenia w promieniu pięćdziesięciu pięciu tysięcy metrów maksymalna. Sześć… pięć… cztery… trzy… dwa… jeden… zero. Deszcz poszedł, zrozumiałem. Żegnaj, Ron!

Mike odrzucił radiostację, jak wyrzuca się miotacz ognia, w którym skończył się ładunek i którego już nigdy nie da się uruchomić.

– Smo, otwórz usta, żeby ci bębenki nie popękały… I skul się, żeby nie drasnęło. Niech nam Bóg pomoże!

W irracjonalnym przerażeniu złapałem śliski, gładki materiał kombinezonu Mike’a. Poczułem, że i on przytula się do mnie. Obaj baliśmy się tak samo na tej szarej ziemi pod szarym niebem…

Z nieba napłynął narastający huk. Czyżby klasztorne miotacze min? Nie, one brzmią inaczej…

W szarych chmurach pojawił się rozbłysk, potem drugi, trzeci… Błyski dziurawiły chmury niczym gwiazdy i szybko spadały na ziemię. Zacząłem krzyczeć, ale nie usłyszałem własnego krzyku.

Setki, tysiące świecących punktów leciało pod chmurami, spadało na nas. Gigantyczny ognisty krąg… Nie, raczej pierścień. A w tym pierścieniu otwór – maleńki krążek szarego nieba tuż nad naszymi głowami.

Zdążyłem jeszcze dostrzec pod każdym ognikiem cień i połyskliwy obłok spadł na ziemię. Zakołysało nami, jakby waliły się góry, wokół wzniosły się ogniste, purpurowe ściany. Wydawało się, że płonie nawet powietrze. Fale ciemnego płomienia przesunęły się nad wzgórzem i ciężkie uderzenie od wybuchu kasetowych głowic bojowych zanurzyło mnie w mroku nieświadomości, przesunęło się po ciele jak rozpalona powietrzna prasa…

Ból w ramieniu zmusił mnie do otwarcia oczu. Mike ciągnął mnie za ręce po śliskim, gorącym popiele, a każdy ruch sprawiał ból. Jego twarz wyglądała jak maska z sadzy i krwi, tylko oczy pozostały żywe. Na szyi Mike’a kołysały się dwa automaty, mój AK i jego luger. Chciałem mu powiedzieć, że mój automat może już wyrzucić, ale nie miałem sił.

Wtedy spojrzałem w górę.

Rozerwane, poszarpane chmury rozpraszały się powoli, jak przezroczysta mgiełka. Na twarzy osiadała wilgoć, a za rzednącymi chmurami pojawiło się niebo – ciemnoniebieskie, aż granatowe, wieczorne. A nad horyzontem, na samej krawędzi prześwitu w chmurach złocił się oślepiający brzeżek słońca. Jego światło dotknęło poparzonej skóry, spiąłem się, ale ból nie przyszedł. W powietrzu wypełnionym parującą wilgocią płonęła jasna tęcza, jakby namalowana śmiałymi pociągnięciami pędzla; ciągnęła się od martwej, wypalonej pustyni aż do gór. Góry stały spokojne i niewzruszone, tylko śnieg na szczytach połyskiwał niebieskawym chłodem.

– Mike, niebo – wykrztusiłem.

Czułem, że niedługo prześwit zniknie. Mike musi popatrzeć, przecież nigdy nie widział nieba.

Nie usłyszałem swoich słów, Mike pewnie też ich nie słyszał.

W uszach miałem nieprzerwany huk. Krzywiąc się z wysiłku, chłopiec nachylił się do mnie i widząc mój błagalny wzrok, spojrzał w górę. I upadł na czarny popiół obok mnie.

Leżeliśmy pod błękitnym niebem, jakiego nie było nad ziemią od dwudziestu lat. Wysoko, wysoko, nad przeklętą szarą zasłoną, ponad pyłem i sadzą płynęły białe kłaczki obłoków – prawdziwych, dawnych obłoków.

Patrzyłem na ich różowe, podbarwione słońcem brzegi i myślałem o tym, że wyobrażając sobie niebo, zawsze widziałem je bez obłoków. Po prostu zapomniałem o ich istnieniu, wydawało mi się, że na niebie, które się kiedyś pojawi, nie będzie nic prócz błękitu.

A potem straciłem przytomność.

5. Odłożona Zemsta

Ciemność niosła mnie jak łagodna, ciepła morska fala.

Nie chciałem się z niej wynurzać. Bolała mnie twarz i ręce, ale ból wydawał się przygłuszony. Gdy próbowałem coś sobie przypomnieć, z pamięci wyłaniała się ściana ognia i cofałem się w obawie przed własnymi wspomnieniami. Świat ciemności był łagodny i spokojny, umysł otulała zasłona gorączki. Za tą kotarą przyczaił się ból, czułem to i nie chciałem się budzić. Ale z zewnątrz, ze słodkiej mgły, z rozpalonego świata, w którym było cierpienie, ruch i oślepiająca jasność, wołał mnie jakiś głos.

Minęły całe wieki, nim zdołałem zrozumieć słowa.

– Jack… Jackie… Obudź się…

Wołali mnie. Co się stało? Dlaczego jestem tutaj, w ciemności?

Przecież pamiętam gorące światło. Światło… Wagon zalany światłem. Twarz miss Chais, naszej nauczycielki, biała twarz, każda zmarszczka widoczna tak wyraźnie, jakby wykuto ją w metalu. Wagon szarpie, spadam… a nade mną krzyk i światło, i palący żar, i nieznośny strach. Chcę krzyczeć i nie mogę…

– Jackie…

Była katastrofa, to pewne. Pociąg się wykoleił… albo terroryści podłożyli bombę w wagonie. Zawsze starają się podłożyć bombę tam, gdzie jest dużo dzieci, a w wagonie jechały dwie klasy – nasza i ta, do której chodził Rockwell.