Выбрать главу

Skąd znam jego imię? Przecież ze sobą nie rozmawialiśmy…

Nie, to wszystko brednie, jestem ranny i leżę w szpitalu. Ale przecież słyszę, że ktoś mnie woła. To znaczy, że wszystko dobrze…

– Ocknij się, Jackie…

To tata. A więc przyleciał z Europy… A przecież mają tam teraz dużo pracy. Ostatni reportaż taty – miss Chais czytała go nam w hotelu, gdy przyjechaliśmy na nocleg – donosił, że dzieje się coś niezwykłego. Nasz prezydent dogadał się z rosyjskim, żeby zniszczyć ostatnie rakiety atomowe. Miss Chais powiedziała, że wielu osobom się to nie spodoba…

– Słyszysz mnie, Jack?

– Tak…

Teraz słowa przychodzą z łatwością, najtrudniej wymówić pierwsze.

– Słyszę. Na razie sobie polezę, nie będę otwierał oczu, dobrze?

Cisza. Może powinienem otworzyć oczy?

– Oczywiście. Dojdź do siebie.

– Już doszedłem.

W głowie wirują jakieś obrazy, realne i fantastyczne.

– Miałem taki ciekawy sen… Tylko trochę straszny. Będziesz zły, znowu powiesz, że naoglądałem się filmów na kablówce, a to nieprawda. Przyśniło mi się, że była wojna jądrowa. A przecież wojny nie będzie, prezydenci się dogadali, prawda? Wojny nigdy nie będzie… a mnie się śniło, że na niebie są wieczne chmury i w ogóle nie widać słońca. Wszystko porosło lasem, rudym lasem, drzewa wyglądały jak oblane wrzątkiem. I jeszcze pająki… wielkie, ohydne. A ja biegałem po tym lesie z automatem… Zabawne, automat był rosyjski. Są tam bardzo poszukiwane… to znaczy były, bo to przecież sen… Sen minął, prawda?

Cisza, jakby w ogóle nikogo nie było.

– Mów coś, bo sen wraca i wtedy się boję… Nie milcz!

– Nie milczę.

– Wiesz, strasznie mi wstyd. Przecież chciałeś, żebym był odważny. Ty nigdy nie tchórzyłeś, nawet w Iranie… I w tamtej republice, w której jest wojna. A ja okazałem się takim tchórzem. Zabijałem z tchórzostwa. Tak paskudnie wyszło. Błędne koło, jak taśma na cekaemie. To ty opowiadałeś mi o cekaemie? Tak? No, powiedz coś! Ty?

– Nie pamiętam.

– Przecież o nim nie wiedziałem… Wymyśliłem to, tak? No, powiedz coś, tato! Otworzę oczy! Powiedz! Boję się. Boję się, że otworzę oczy i okaże się, że to nie był sen! I nikogo nie będzie obok mnie, tylko Mike, a on mnie nienawidzi. A ja nie mogę go zrozumieć… Powiedz coś! Boję się! No, powiedz, że to był sen, sen, sen!

Krzyczałem, słysząc własny głos – dorosły, męski głos, znacznie mocniejszy niż ten, który brałem za głos ojca. Mike siedział przede mną, zaciskając palce na swojej szyi, jakby chciał się udusić.

– Bredziłem? Co za głupoty…

Wokół panował półmrok. Na twarzy Mike’a widać było odbłyski ogniska, usłyszałem trzask płonących gałązek. Mike podrzucił wilgotne, dlatego tak dymi. Trzeba brać te z dołu, są suche. I dają więcej ciepła.

– Jesteś głodny?

– Tak.

Mike pochylił się, przysuwając kubek do moich ust. Upiłem łyk: bulion z koncentratu.

– Poparzyło ci twarz, ale nie bardzo, nie ma bąbli. Palce też są trochę poparzone…

– A ramię?

Bolało mnie lewę ramię, nad łopatką.

– Odłamek. Wyciągnąłem go, już zaczyna się goić.

– Długo leżałem?

– Trzy dni.

Cisza.

– A co z tobą?

– Głupstwo. Też oparzenia twarzy… ale niezbyt mocne.

Spojrzałem na ognisko, odwróciłem wzrok.

– Co to było, Mike?

– Pocisk rakietowy – mówił z przerwami, dobierając słowa. Atak pierścieniowy z naprowadzaniem na radiostację. Kasetowe pociski odłamkowo-napalmowe. To moi przyjaciele z bazy…

– Nie ma baz z rakietami – powiedziałem z uporem.

– Są, Jack.

– Jak mnie nazwałeś?

Znowu cisza. W końcu Mike powiedział:

– Jutro muszę ruszyć, bo inaczej nie zdążę. Dasz radę? To niedaleko, bliżej niż myślałem.

– Pomóż mi. – Spróbowałem usiąść, ku mojemu zdumieniu poszło łatwo. – Dam radę – powiedziałem twardo.

– W takim razie kładźmy się spać. Jestem strasznie zmęczony.

Skinąłem głową.

– A gdzie jesteśmy? – zapytałem.

– W jaskini. To w górach, pięć kilometrów… od tamtego miejsca. Do celu najwyżej dwadzieścia.

Mike położył się obok mnie. Wymacałem kubek, wypiłem jeszcze kilka łyków.

– Jaki jest nasz cel?

Milczał tak długo, że już miałem powtórzyć pytanie.

– Baza rakietowa Odłożona Zemsta.

Gdybym był w formie, ostatni odcinek drogi nie stanowiłby żadnego problemu, ale teraz zajął nam cały dzień. Nie musieliśmy wprawdzie wspinać się na strome szczyty czy schodzić do przepaści, szliśmy głównie po przedgórzu, ale ramię dawało o sobie znać.

Nie mogłem podciągnąć się na lewej ręce ani mocno przytrzymać, poza tym bolały poparzone dłonie. Gdy razem z Mikiem przedzieraliśmy się przez osypisko, zdradziecko okrągłe kamienie rozbiegły mi się pod nogami i upadłem. Uderzyłem się dokładnie w bolące ramię. Ból, który przedtem skurczył się w jeden mały punkt, teraz powrócił, chłoszcząc ciało ognistą sprężyną. Jęknąłem i zamarłem, bojąc się poruszyć. Poczułem na swojej twarzy dłonie Mike’a.

– Zrobić ci zastrzyk?

Pokręciłem głową.

– Po cholerę mnie ze sobą ciągniesz? – spytałem. – Doszedłbyś już dawno…

– Przecież obiecałem ci karabiny i naboje…

Najpierw zachciało mi się śmiać. Potem pomyślałem, że on ma bardzo konkretny kodeks moralny i nie uspokoi się, dopóki nie wręczy mi tych cekaemów.

– Mike… To, że nie nadajesz się na Smoka, zrozumiałem już dawno. Ale tak jak ty nie postępują nawet ludzie. Każdy inny w najlepszym razie zostawiłby mnie w jaskini. W najgorszym porzucił na wzgórzu, wsadzając kilka kul dla porządku.

– Ja nie jestem „każdy inny”. Chodźmy, jesteśmy prawie na miejscu.

– Byłeś tu już kiedyś?

– Nie.

– To skąd wiesz?

Mike bez słowa dotknął lewego ramienia.

– Też masz coś wszyte? Dużo w tobie tego złomu?

– Nic więcej nie ma – odpowiedział poważnie. – Pod skórą umieścili tylko niezbędne rzeczy, bez których nie mógłbym się obejść. Tu mam uniwersalny klucz, już zadziałał, a to znaczy, że jesteśmy w pobliżu bazy. Gdyby komputer nie przyjął sygnału, rozstrzelałyby nas automaty.

Poczułem chłód.

– Co za komputery? Jakie automaty? Dwadzieścia lat po wojnie?! Jeśli była tu jakaś baza rakietowa, już dawno się rozpadła!

– Idziemy. To gdzieś przy tych skałach.

Nawet ze mną nie dyskutował. Powlokłem się za Mikiem jak zbity pies. Przy skałach nie było nic. Nawet szopę trudno byłoby tu zmieścić, co dopiero bazę rakietową. Pionowe głazy, wąskie odłamki granitu, które spadły z góry, sterty mniejszych kamieni…

– Mike, czy tutaj był wybuch?

– Nie, pięć kilometrów dalej. Rosjanie wiedzieli o istnieniu bazy, ale nie mogli zasypać rakietami wszystkich wyjść zapasowych.

Mike zatrzymał się i rozejrzał z roztargnieniem.

– To tutaj – powiedział wreszcie. – Widziałem zdjęcia stereoskopowe. Poczekajmy, mechanizmy mogą być uszkodzone, wówczas wejście otworzy się nie od razu…

Sterta leżąca pięć metrów od nas poruszyła się, pod nasze nogi potoczył się okrągły jak jajko kamień. Ze sterty uniosły się pod kątem dwie szerokie, betonowe płyty, z których spadały miniaturowe lawiny.

Kilka sekund później ukazał się przed nami ciemny kwadrat otworu, ograniczony z obu stron postawionymi na sztorc płytami.

– Prawie jak w domu… – powiedział półgłosem Mike.

– Wychowałeś się pod ziemią? – To zabrzmiało jak stwierdzenie.

Mike skinął głową.

– Rezerwa-6 to baza podziemna.