Выбрать главу

Podałem mu pistolet, nie zauważając teatralności tego gestu na szyi Mike’a wisiał przecież luger.

– Nie zamierzam do ciebie strzelać.

– A jeśli ja… jeśli strzelę do ciebie? Wiesz, co powiedziałeś?

Nazwałeś Smoka dobrym! Za to należy się śmierć!

Mike popatrzył spokojnie na pistolet.

– Wiesz co, Smo? Zabij mnie trochę później. Jeśli rzeczywiście musisz.

Znowu dotknął klawisza w ścianie. Tym razem drzwi drgnęły, coś zahuczało w podłodze. Zza odsuwających się skrzydeł buchnęło chłodem. Oświetlony nielicznymi lampami korytarz schodził w dół.

– Stój! – Zrobiłem krok w stronę Mike’a. – Pójdziemy razem.

Jeszcze nie miałem okazji… zabijać komputerów.

Mike popatrzył na mnie poważnie.

– Nie. Wybacz, Jack. Na pierwszym zakręcie rozstrzelałby cię automatyczny karabin.

– A ciebie?

– Mnie rozpozna. – Pokazał na swoje ramię.

Korytarz patrzył na nas ciemną, bezdenną źrenicą.

– Nie – powiedziałem cicho. – Nie puszczę cię samego. Nie wrócisz, czuję to… Opamiętaj się, połowa rakiet już dawno zardzewiała!

– Jeśli została choć jedna, trzeba iść.

Pociągnąłem go za rękę.

– Mike! Pomyśl o czymś innym… a jeśli u nich została podobna baza? I ona odpowie?

– To niczego nie zmienia! – krzyknął Mike i wyrwał mi rękę. Rozliczyłem się z tobą, Smoku? Jesteśmy kwita? To zostaw mnie!

Spadaj do swojego lasu!

Zrobił krok w ciemność.

– Mike… – Zamarłem na progu. – Poczekam tu na ciebie. Słyszysz? Nudno będzie wracać samemu…

Przez chwilę trwała cisza, potem usłyszałem głos chłopca:

– Dobrze, Jack. Postaram się nie siedzieć tam zbyt długo.

I ruszył w półmrok korytarza.

6. Powrót do siebie

Czekałem bardzo długo. Już dawno się ściemniło i betonowy grobowiec rozświetlało jedynie mżenie lamp elektrycznych. Światło wydawało się martwe, ale może to tylko ja się od niego odzwyczaiłem… Z nudów zacząłem otwierać wszystkie szafy po kolei. Układałem na podłodze kombinezony i plecaki, automaty i apteczki, naboje w magazynkach i gładkie cylindry granatów. Zajęty segregowaniem tych skarbów, nie od razu spostrzegłem, że światło przygasa.

Wyjrzałem na korytarz, ale nic nie zobaczyłem. Panowała tam ciemność, gęsta jak stojąca woda.

– Mike!

Mój głos ugrzązł w ciemności, korytarz wessał go w wyłożone plastikiem ściany.

– Mike!

Zanurzałem się w mrok powoli, krok po kroku, potem przyspieszyłem, wyciągając przed siebie ręce. W takich ciemnościach łatwo sobie rozbić głowę.

Za pierwszym zakrętem potknąłem się o coś miękkiego. Pochyliłem się, palce natrafiły na śliski materiał kombinezonu desantowego.

– Mike! Co z tobą?

Jęknął cicho. Przesunąłem dłonią po jego twarzy – była mokra.

Krew? Został ranny? Ale to nic, to głupstwo, nie to najstraszniejsze, co mogło się zdarzyć.

– Szczeniaku, no, szczeniaku… Przecież mówiłem, że nie powinieneś tam iść sam… – szeptałem, niosąc Mike’a do wyjścia.

Światło zgasło już nawet w śluzie.

– Zaraz, Mike… zaraz zobaczymy – mamrotałem, kładąc go przy otwartym luku. Skoczyłem do tyłu, znalazłem po omacku dwa miotacze ognia, wróciłem na powierzchnię. Ciemności panowały absolutne – przez szczelne chmury nie przebijał się ani księżyc, ani gwiazdy. Skały były chyba bardziej po prawej…

Z odległości dziesięciu metrów wystrzeliłem w skałę dwie kapsuły.

Gdy zapłonął oślepiająco biały ogień, odwróciłem się do Mike’a.

Na twarzy miał nie krew, lecz wymiociny. Tak szybko człowiek zaczyna wymiotować jedynie po śmiertelnej dawce promieniowania…

– Mike… Dlaczego?

Niespodziewanie otworzył oczy i wyraźnie powiedział:

– To reaktor.

– Boli cię?

– Ramię… czujnik… kłuje. Tutaj jest promieniowanie? Jesteśmy w środku?

– Nie…

– Więc to ja… promieniuję. Odsuń się.

– Coś ty, Mike…

– Tam jest taki głupi system, trzeba przejść przez gorącą strefę.

Nie ma innej drogi… Odsuń się, bo cię napromieniuje…

– A komputer?

– Nie można go zatrzymać… Wiedzieliśmy o tym, dlatego szedłem właśnie do reaktora. To była jedyna szansa… Odsuń się, bo cię zabije…

– Wiedziałeś wcześniej?

Ogień zaczął gasnąć i twarz Mike’a pogrążała się w ciemności.

– Oni nie są ciebie warci! Nie są warci!

– Skąd wiesz? Może tam, właśnie teraz… ich rosyjski Mike… zatrzymuje swoje rakiety… wszystko się powtarza… i zło, i dobro…

Zamilkł. A potem wyraźnie powiedział:

– Jesteś dobry. Zostań człowiekiem, Smo…

W tamtym miejscu nie dało się wykopać grobu. Obłożyłem ciało Mike’a kamieniami i na jednym z nich, u wezgłowia, wydrapałem imię. Gdy położyłem na wierzchu luger, poczułem mdłości.

Płynąłem w purpurowej mgle. Czerwone drzewa szeleściły czarnymi liśćmi, kołysząc się wokół mnie. Czasem podkradały się bardzo blisko, wsłuchując się w moje kroki, czasem odsuwały się przestraszone. Czego się boją? Przecież jestem Smokiem. Nie krzywdzę drzew i traw, nie zrywam kwiatów. Jestem Smokiem…

Dreszcze wstrząsały piersią z każdym uderzeniem serca. Już zapomniałem, jak bije… A serce waliło szybko, w napięciu, jakby wbiegając po schodach, coraz wyżej, coraz wyżej. Co jest tam, na górze? Przepaść? Drzwi?

W pewnej chwili przyłapałem się na tym, że klęczę i trę policzkiem o osypującą się korę sosny. Purpurowa mgła odsunęła się i odczułem ulgę. Potem zdarzyło mi się to jeszcze kilka razy, ale nie bałem się. Ale kiedy przy ustach zobaczyłem własną rękę, a w niej wodę, a w wodzie zielonkawe, wodniste larwy, wtedy się przestraszyłem. Wylałem wodę i odszedłem od śmiercionośnej kałuży, daremnie próbując sobie przypomnieć, czy zdążyłem się z niej napić…

Na drugi czy trzeci dzień poczułem się całkiem nieźle. Mgła zniknęła, w głowie się przejaśniło, jedynie słabość nie przechodziła.

Rozpaliłem ognisko, rozwiesiłem wokół niego przemoczone ubranie. Pot wysychał, zostawiając na materiale białe wzory. Zacząłem grzebać w plecaku i wtedy natrafiłem na pistolet Mike’a…

Wyłem i tarzałem się po ziemi, dopóki nie trafiłem rękaw ogień.

A potem usiadłem i płakałem. Pistolet spoczywał obok mojej ręki.

Odżywały wspomnienia… Przypomniałem sobie ciężar rękojeści w dłoni, sprężystość spustu…

Zerwałem się z okrzykiem: „Nic z tego!”, a potem długo wytrząsałem magazynek pistoletu w ogień. Naboje wybuchały pod moimi nogami, rozbryzgiwały się iskry i polana, ale wiedziałem, że kule mnie nie trafią. Gdy zacząłem się ubierać, wróciła purpurowa mgła. Zwymiotowałem w ogień.

…Szli brzegiem rzeki. Skąd tu rzeka? Musiałem zabłądzić…

A może to już Prawy Dopływ? Padłem na trawę, ręce same ściągnęły automat z ramienia. Usłyszałem szczęk zamka, poczułem dotyk kolby.

Smoki umierają w boju. Będę strzelał, chociaż jestem chory… będę strzelał, nawet jak będę martwy. Dopóki skóra na moich dłoniach nie zamieni się w popiół, palce odnajdą spust. Jestem Smokiem! A trójka obcych już do mnie szła. Zatrzymali się, zrobili jeszcze jeden krok… Nie, nie umrę! Zabiję ich i napiję się gorącej krwi.

Albo po prostu zabiję. I wrócę do swojego lasu.

Palce spoczęły na spuście. Jeszcze chwila…

– Zostań człowiekiem, Smo…

Przecież on nie żyje! Dlaczego słyszę jego głos? On nie żyje!

– Zostań człowiekiem, Smo…

Automat wysunął mi się z rąk. Zamknąłem oczy. Jak dobrze…

Kroki były coraz bliżej. Czyje to kroki? Ktoś podniósł automat, przewrócił mnie na plecy…