Выбрать главу

Marina Diaczenko, Siergiej Diaczenko

Awanturnik

Tyt. oryginału: Авантюрист

Tom 4 cyklu Tułacze

Przełożył Witold Jabłoński

Prolog

Zamarzał.

W zagubionej wśród śniegów chatynce nie płonął nawet najmniejszy ognik. W miejscu kominka ciemniał świeży kamienny mur.

Siedział, naciągnąwszy na uszy futrzaną czapkę i czekał na wschód słońca.

Maleńkie okienko jaśniało tłustą warstwą mgiełki, jego zamarzającym oddechem.

Wycie wiatru w bezużytecznym kominie. Odległe wycie wilków.

Był sam pośrodku śnieżnej pustyni, białego lasu, zziębniętego świata. Był samotny, było mu zimno i marzył, by się ogrzać.

W końcu biały księżycowy promień zawitał w okienku. Zimowe kształty nabrały kształtu i wymiaru. Podczas gdy księżyc unosił się wyżej, lodowy krajobraz ożywał i zmieniał się.

Pajęczyna niezliczonych linii. Barwne wstęgi, grube jak żmije. Białe konary martwych drzew. Biała sierść nieistniejących zwierząt. Ciężkie od śniegu kłosy.

Zmrużył sztywniejące z zimna powieki. Dźwięki: dalekie głosy. Cienie…

Twarze. Gęsta trawa. Topór spadający na pusty pieniek. Szemrzący tłum, strużka piasku, osypująca się ze schodków, złoty blask…

Pochylił się do przodu.

Złota płytka z wymyślnym wycięciem. Żółty metal, pokryty licznymi warstwami mocy, podobny do śnieżnej kuli, oblepiającej się kolejnymi warstwami albo kawałka chleba, pokrytego masłem, serem i wędliną…

Złota płytka rozrastająca się do rozmiarów ogromnych drzwi. Wycięcie okazuje się wysokim otworem, w którym zastygła ludzka postać.

Sine niemowlę w kolebce. Goły dzieciak z trzema pępowinami zamiast jednej.

Trzy twarze, jedna starsza, druga młodsza, a trzecia zamazana, jakby pokryta piachem. Trzy kobiety.

Trzy nici. Trzy korzenie. Trzy drogi.

Pochylił się do przodu.

Księżyc zgasł, zakryty wędrującą chmurą. Zniknął taniec cieni na szkle. Naciągając głębiej futrzaną czapkę, odchylił się na oparcie fotela, bezsilnie przymykając powieki.

Jeśli nawet nie wie, gdzie szukać, dzisiaj po raz pierwszy zobaczył przedmiot swych poszukiwań…

Za brudnymi szybkami ośnieżony las żył swoim życiem, a wśród nagich pni miotało się echo zimowego wycia wilków. Potem pojawił się inny dźwięk, niegłośny i spokojny, który jednak był w tym momencie niemożliwy i przerażający.

Ktoś zapukał w okienko z drugiej strony.

Wzdrygnął się. Na białym, nieprzezroczystym szkle legł jakiś cień.

Zabłąkany podróżny? W środku nocy? Pośrodku lasu? Tutaj?…

– Słyszysz mnie?

Głos nie był zziębnięty, znużony ani wystraszony.

– Jesteś pewien, że jest tego warte? Że tego potrzebujesz? Przez warstwę szronu powoli przenikały zarysy twarzy.

Z zewnątrz zaglądał złym, badawczym spojrzeniem zasuszony starzec.

– Jesteś pewien, że trzeba to zrobić?…

– Nie masz nade mną władzy, Tułaczu – odpowiedział głucho człowiek w futrzanej czapce.

– Jesteś pewien?…

Władał nim strach albo jakieś inne uczucie, lecz namacał w ciemności drewnianą pałkę i niewielkim zamachem opuścił ją na oszronioną szybę.

Rozległ się dźwięk tłuczonego szkła. Lodowaty wiatr uderzył w twarz. Za oknem była noc, stał las i wszędzie leżał nienaruszony śnieg, biały kobierzec, od dawna nie zbrukany ludzkimi stopami.

Ściągnął z głowy czapkę, odkrywając gładką, bezwłosą czaszkę. Starannie otarł z czoła zimny pot.

Wiatr cisnął garścią śniegu w rozbite okno. Zamarzał. Nieznośnie. Nieludzko.

Rozdział pierwszy

Surowe ściany cuchnęły zatęchła wilgocią i kaganek strażnika migotał gdzieś wysoko, kiedy on – strażnik nie kaganek – oznajmił z odcieniem triumfu:

– Niewinni mogą być spokojni o siebie, skoro Sędzia potwierdzi ich niewinność! Winni pocierpią srodze, gdy Sędzia zajrzy w głąb ich dusz i niezwłocznie ukarze!

Słowa były wyuczone, a głos tak silny, choć przepity, że nawet tu, na dnie kamiennego lochu, zdawało mi się, że wyczuwam nieświeży zapach rozwartej gęby.

– Odprawi się sąd! – oznajmił znacząco strażnik. Postał chwilę, napawając się naszymi zadartymi w górę twarzami. Potem zazgrzytały zawiasy, zaskrzypiał kołowrót i żelazny dach zatrzasnął się nad sądowym aresztem, niczym pokrywa kotła.

– Wielkie nieba, zmiłujcie się – zajęczał w mroku złodziejaszek. – Oj, więcej już nie tknę palcem cudzego grosika, tylko się ulitujcie…

Inni milczeli.

Milczał jednooki rozbójnik, pojmany w lesie wiele miesięcy temu, który doczekał się procesu po pól roku. Milczał staruszek, przyzwoity z wyglądu i słodki jak miód, oskarżony, między innymi, o gwałt i zabójstwo młodej służącej. Jedyna kobieta w celi także milczała. Dotychczas nie dowiedziałem się, za co wrzucili ją do tej jamy.

– Ratujcie, wielkie nieba… więcej nie będę – szlochał złodziejaszek.

Oczy przywykały powoli do ciemności. Starzec stukał miarowo, usiłując wydobyć iskrę z krzesiwa. Rozbójnik sapał. W piwnicy zalegał gęsty zaduch, jak smoła w wiadrze, ciężki i nieruchomy. Pomyślałem, że prędko utonę w tych aromatach: wilgoć, zgnilizna, śmierdzący zbój, mieszanka dawno niemytego ciała niewiasty i jej tanich perfum…

Odory ściekały, ścieląc się na kamiennej posadzce. Wodząc dłonią po murze, znalazłem oddalony kąt. Nie zamierzając siadać, przylgnąłem do mokrej ściany.

– Są tutaj świece! – oznajmił radośnie staruszek. – Przyklejone ogarki… Sprawdź, panie, czy w tamtym kącie też są?

„Panie" bez wątpienia odnosiło się do mnie.

– Hardzi są – oświadczyła oschle kobieta. – Z nami, czernią, nie gadają… Jak przyjdzie Sędzia, to zrzednie im mina!

Złodziejaszek zajęczał głośniej. Ktoś, być może zbójnik, zadał sobie trud dania mu kuksańca pod żebro. Szloch urwał się momentalnie.

– Ugryź się w język – doradził łagodnie kobiecie zbójnik.

– Myślisz, że ciebie to nie dotyczy?

– Jestem niewinna – odparła z godnością. – Nie mam się czego bać…

– Ściągnąłem na targu sakiewkę – przyznał się tragicznym szeptem rzezimieszek. – Gęś skradłem w tym tygodniu i sprzedałem… Zerwałem złoty łańcuszek grubasowi…

Zapłonęły świece, jedna za drugą. Od razu zrobiło się ciaśniej, jak gdyby mętnie połyskujące ściany przesunęły się o krok do środka. Żelazny strop, przykrywka kotła, obniżył się, jakby miał zaraz spaść nam na głowy.

– Skoro żeś niewinna – rzekł zbójca, przymykając jedyne, czarne oko – czemu pod Sąd podpadłaś?

– Tym łotrom byle człowieka złapać – odparła łachmaniarka w średnim wieku, wzruszając ramionami z godnością.

– Sędzia to rozpatrzy.

– Rozpatrzy – powtórzył zbójca ze złowieszczym uśmieszkiem.

Złodziejaszek załkał, znów wyliczając swoje przewiny:

– W zeszłym roku… dwa worki z wozu… i na targu znowu sakiewki… kupcowi i mamuśce…

Był chudy i długonosy, miał może szesnaście lat. Raz wszedłszy na drogę samooskarżania, nie mógł się już powstrzymać. Jego pamięć coraz bardziej się pogłębiała, aż sięgnęła dzieciństwa. Za chwilę powie o tym, jak ukradł młodszej siostrze landrynkę, kiedy miał pięć lat…

– Proszę państwa – rzekł, pokasłując, starzec – być może powiem w złą godzinę, ale myślę, że… Sąd jest tylko widmem. Sędzia naprawdę nie może…

– Siedziałbyś cicho.

W głosie rozbójnika słychać było odrazę.

– Wpadłeś, to siedź cicho…

Staruszek wydął uparcie bezbarwne wargi.