Выбрать главу

Wtedy na zamku zjawił się Wielki Mag Damir wraz z wiernym sługą. Później wykonano ową grawiurę, przedstawiającą mego przodka, jak przebija bestię kopią.

Przybliżyłem płomień świecy.

Grawiura była wykonana pięknie i starannie. Widziałem dokładnie gniewne oblicze mego przodka i paszczę potwora, wykrzywioną niemal po ludzku strachem i złością. Rozpoznawałem też miejsce zdarzenia: południowy kraniec terenów myśliwskich, gdzie nie raz zdarzało mi się hasać, będąc podrostkiem. W owych czasach każdą wolną chwilę poświęcałem szermierce. Z obnażoną szpadą odgrywałem przed samym sobą Maga Damira i z powodu tych zabaw srodze ucierpiały gęste krzewy maliny.

Gdyby mój wielki przodek mógł mnie usłyszeć i przyjść z pomocą, czy musiałbym wtedy wchodzić w układy z panem Czarno Tak Skoro?!

Smukła świeca dopalała się. Jedyna w zrujnowanym, opustoszałym zamczysku.

Zadrżałem.

Stary Iter dawno spał w swojej izdebce. Usłyszałem jednak całkiem wyraźnie kroki kogoś schodzącego w dół po schodach.

Nigdy nie byłem tchórzem.

Kroki zatrzymały się pod drzwiami gabinetu. Szelest, jakby ktoś przewracał kartki wielkiej księgi. Ciężkie westchnienie.

Cisza. Opanowałem dreszcz.

Nie ma nikogo za progiem. To wzdycha cały zamek.

Rozdział trzeci

– Pani Tantalo! Panienka Alana wcale się nie odzywa… Myślałam, że jeszcze śpi, ale minęła pora śniadania.

Służąca załamywała ręce. Trochę przesadzała, w jej głosie nie było odrobiny niepokoju o niesforną Alanę. Mówiła trochę sztucznie, co natychmiast wychwyciło ucho urodzonej aktorki. Wniknąwszy głębiej w sprawę, trudno było o to winić dziewczynę, która nie miała powodu roztkliwiać się nad osobą rzucającą naczyniami w twarz służącej.

Obok stała milcząca, mroczna jak cień, zgarbiona staruszka. Tantala zacisnęła zęby i położyła dłoń na jej kościstym ramieniu.

– Nie denerwuj się, nianio…

– Do mnie się też nie odzywa – odparła tamta skrzypiącym głosem. – Dawniej bywało… pomilczy trochę, a jak poproszę otworzy drzwi.

Tantala uniosła głowę, jednym spojrzeniem ucinając nieszczere lamenty młodej służącej i poszła w stronę sypialni Alany.

– Otworzysz natychmiast albo zawołam ojca.

Za drzwiami trwała cisza. Ani przytłumionego oddechu, ani skrzypnięcia podłogi. Pustka.

Tantala przygryzła wargę. Jej rozdrażnienie zamieniało się powoli w obawę.

– Alano… chcesz nas wszystkich wpędzić do grobu?

Cisza.

– Trzeba pójść po pana Solla – doradziła świszczącym szeptem służąca.

Tantala zastanawiała się. Wyobraziła sobie Egerta, jak się dowiaduje, że w zawartej od środka sypialni córki jest pusto i cicho, ani żywej duszy.

W korytarzu rozległ się tupot ciężkich trzewików. Sługa zatrzymał się, zadyszany, jak po długim biegu.

– Pani Tantalo… z okna panienki zwiesza się sznur… prawie do samej ziemi… Widziałem, jak dom obchodziłem!

Tantala przełknęła grudę śliny.

Najważniejsze, żeby nic się łajdaczce nie stało i nie trzeba włamywać się do pokoju, by zobaczyć… Co? Jak dotychczas w rodzinie Sollów nie było samobójców…

– Klow – zwróciła się do lokaja – wespnij się po sznurze i otwórz drzwi.

– Ja?! – podskoczył lokaj. – Ja, pani Tantalo… nie dosięgnę sznura, za wysoko. A zresztą zerwie się pode mną, jestem cięższy niż panienka.

Tantala parsknęła gniewnie.

– Jak właściwie panienka wyszła z domu? Brama były otwarta?

– Jak tak można! – obruszył się sługa. – Zamknąłem bramę na noc i psy spuściłem z łańcucha. Tylko, że pieski lubią pannę Alanę, a ten nasz płot… kpina, nie płot!

Dzika kocica, pomyślała ponuro Tantala.

Trzeba jednak będzie zawiadomić Egerta, oderwać od obowiązków w Korpusie i oznajmić, że jego córka, Alana, urocze piętnastoletnie dziewczę, wyszła z pokoju za pomocą sznura, przelazła przez płot i zaginęła bez wieści, krótko mówiąc: uciekła.

– Ojej – mruknęła ledwie słyszalnie stara niania, która dopiero teraz dokuśtykała na miejsce zdarzenia. – Oj, co my zrobimy…

– Ot co – oświadczyła Tantala, starając się zapanować nad głosem, by nie ujawnił kłębiących się w głowie myśli. – Po pierwsze: trzymać język za zębami. Po drugie… Klow, bądź tak dobry i przejdź się po karczmach. Zacznij od „Północnej krowy".

Pokojówka jęknęła. Tantala przeszyła ją wzrokiem.

– A ty, Dula, ani kroku z domu. Znam twój długi język.

Odeszła szybko, nie słuchając protestów dziewczyny. Wyszła z domu i okrążyła budynek. Próbowała dosięgnąć sznura, uplecionego z prześcieradeł, zwisającego z okna trzeciego piętra. Rozejrzała się, zrzuciła pantofle, podskoczyła. Za drugim razem udało się jej uchwycić węzeł na końcu. Podciągnęła się wyżej, chwytając zręczniej. Mimochodem podciągnęła spódnicę i odpychając się od ściany bosymi nogami, weszła na górę przez okno. Służący porozdziawiali gęby. Na szczęście ta strona domu osłonięta była od rojnej ulicy rozrośniętą topolą.

Przeskoczywszy parapet, uśmiechnęła się pogardliwie. Bystro omiotła wzrokiem panujący w sypialni bałagan i odsunęła zasuwkę, wpuszczając zapłakaną nianię.

Miała nikłą nadzieję, że dziewczynę uda się znaleźć zanim o wszystkim dowie się Egert.

Nie przyszło jej nawet do głowy, by zawiadomić o ucieczce córki panią Torię.

Było ich dwóch: jeden żylasty i krzepki, z daleka pobłyskujący klejnotami na bogatej opasce, drugi wysoki, w czarnym, szerokoskrzydłym kapeluszu, ocieniającym prawie całą twarz. Zdziwiłem się mimochodem, jak można chodzić w takim kapeluszu nie potykając się.

Przyszli na piechotę. Żaden mnie nie zauważył, spoczywającego od godziny w zaroślach przy ruczaju. Nie czyniłem tego z miłości do natury, po prostu słońce stało wysoko i ani ja, ani mój koń nie mieliśmy ochoty kontynuować podróży w upale.

Tym dziwniejsze się wydawało, że wśród takiego żaru dwóch wytwornych ludzi postanowiło bić się na śmierć i życie. Prędko się przekonałem o powadze ich zamiarów. Żylasty zrzucił strojny kaftan, a wysoki odrzucił kapelusz i po chwili dwaj eleganci wydobyli szpady.

Podniosłem się na łokciu.

Żylasty był doświadczonym szermierzem. Na kościstej twarzy groźnie jeżyły się krótkie kasztanowate wąsiki. Szpada błyszczała w słońcu. Parę razy zdawało mi się, że czarno odziany nie sparuje ciosu, jednak tamtemu za każdym razem się to udawało i przechodził do kontrataku z szybkością zajadłej żmii. Siły walczących były wyrównane.

Zamarłem. Obawiałem się, żeby mój koń, pasący się opodal, nie wydał żadnego głosu. Moment nieuwagi oznaczałby śmierć dla któregoś z pojedynkujących się.

Nie wyglądało to na walkę „do pierwszej krwi". Miałem w tym względzie skromne doświadczenie, lecz chęci tamtych nie pozostawiały żadnych wątpliwości.

Większą inicjatywę wykazywał żylasty. Jego przeciwnik miał przewagę w postaci dłuższych rąk, dlatego wąsaty, pozornie masywny i nieruchawy, podwoił szybkość ciosów. Był to fascynujący spektakl. Wysoki wykonywał precyzyjne cięcia, niższy bardziej polegał na swojej sile. Wysoki zadyszał się, lecz krążył, próbując obrócić przeciwnika twarzą ku słońcu. W pewnej chwili udało mu się to, lecz oślepiony wąsacz uderzył ze wszystkich sił, znajdując lukę w obronie.

Stali twarzą w twarz. Wysoki przyciskał dłonią ranę na prawym ramieniu. Wąsaty pobladł i wyszczerzył się szpetnie. Najwidoczniej nie zadowalał go taki obrót sprawy. Chciał zabić. To pragnienie można było wyraźnie wyczytać z kościstej fizjonomii.