Выбрать главу

– Mag z Magów Damir – mamrotał kupiec. – Hm… Zapłacę.

Jego towarzysze wlepili w niego zdumione, radosne oczy.

– Zapłacę, jeśli pan trochę ustąpi…

Suma wymieniona przez kupca była tylko niewiele niższa od tej, jakiej żądał ode mnie Czarno Tak Skoro. Rzeczoznawca chrząknął. Kupiec był gotów wyraźnie przepłacić. A ja myślałem, że wszyscy są skąpcami…

Bądź uczciwy wobec siebie, podpowiadał mi zdrowy rozsądek. Gdybyś nie miał zamiaru sprzedać siedziby, po jakie licho sprowadzałbyś ową trójkę? Po to zniosłeś upokarzającą procedurę, by na koniec wpaść w histerię i odmówić, rezygnując z upragnionej gotówki? Nie sprzedajesz honoru, tylko starą ruderę. I nie dla kaprysu, lecz aby ratować życie.

Serce ściskał bolesny skurcz, ignorując podszepty rozumu.

– Jeszcze się waha – warknął pod nosem handlarz nieruchomości, z trudem skrywając zadowolenie. Liczył na wysoką prowizję.

– Ręka w rękę? – zapytał kupiec, widząc, że jestem skłonny do zgody.

Podniosłem oczy. Z portretu spoglądał na mnie Wielki Mag Damir. Nie było w jego spojrzeniu oskarżenia ani innego osądu. Pomyślałem, że portrecista był marny.

– Ręka w rękę? – powtórzył kupiec.

Wciągnąłem głęboko powietrze.

– Ręka…

Płomienie w kominku strzeliły w górę. Wznosiły się skręconym słupem, tworząc ognistą trąbę, gotową wydostać się poza kratkę. Zimny wiatr rozhulał się po pustej komnacie. Za naszymi plecami zabrzmiał przeciągły jęk.

Kupiec, rzeczoznawca i handlarz nieruchomości rozejrzeli się ze strachem. Ja zaś siedziałem nieruchomo, ponieważ to, co ujrzałem, oni zobaczyli mgnienie później.

Pod wysokim, okratowanym oknem zjawił się przygarbiony, niewysoki człek około pięćdziesiątki. Nawet ktoś nieobznajomiony z naturą widziadeł nie przypisałby go do świata żywych. Sprawiał wrażenie głęboko oburzonego. Oczy widma zdawały się jednak martwe, jak oczy ślepca.

– A! A! A!

Handlowcy przywarli do siebie. Widmo ostatni raz spojrzało mi w oczy, machnęło ręką, jakby mówiąc „a niech tam", cofnęło się w ciemny kąt i tam rozpłynęło w powietrzu.

Pomyślałem mimochodem, że widmowy Sędzia miał inne zwyczaje.

Grobowa cisza trwała kilka minut, po czym kupiec sapnął: „Uff!", handlarz głośno się wysmarkał, a rzeczoznawca wzruszył ramionami.

– Widzi jaśnie pan… nie należało ukrywać, że zamek jest nawiedzony.

– Nie ukrywałem – odgryzłem się nieco ochrypłym głosem.

– Chce pan powiedzieć, że widział go już wcześniej? – rzeczowo zainteresował się handlarz nieruchomości.

– Owszem – burknąłem rozdrażniony.

– Nawiedzenie różnie wpływa na cenę – wymamrotał w zadumie rzeczoznawca. – Czasem ją zbija, czasem, przeciwnie, podnosi… Jak pan sądzi? – zwrócił się do kupca.

Twarz kupca była biała jak papier. Policzki, przed chwilą krągłe i rumiane, obwisły jak puste mieszki.

– To jest myśl – ożywił się handlarz. – Gdyby zdecydował się pan zapłacić więcej… w końcu nie każdy zamek ma swego ducha…

– Nie chcę go kupować – rzekł głucho kupiec.

Rzeczoznawca i handlarz spojrzeli po sobie.

– Widzi pan – rzekł gładko rzeczoznawca – nie da się kupić zamku bez ducha…

– Nie chcę go kupować! – powtórzył kupiec, wstając. – Wcale nie chcę mieć tego zamku!

Czyżbym usłyszał złośliwy chichot w kominie?

Goście odeszli, przodem wstrząśnięty kupiec, za nim, jak wierne cienie, rzeczoznawca i handlowiec. Chwilę siedziałem w ciemnej komnacie, potem zszedłem do podziemi napić się powalającej nalewki. Ległem po niej jak martwy.

Komedianci jechali szybko. Kolorowe wozy miały przed sobą daleką drogę. Z drugiej strony nie sposób było ukryć takiej kawalkady przejeżdżając przez wioski. Tak, jakby ukryć płonący ogień wśród ciemnej nocy. Wszyscy, którzy choć raz zobaczyli pomalowane wehikuły, bez wahania wskazywali kierunek dalszej jazdy. Niewielki oddział dowodzony przez Egerta Solla nie zatrzymywał się.

Dogonili ich przed wieczorem. Wozy jechały pod górę, zachodzące słońce wyzłacało ich roztrzęsione ścianki. Komedianci spoglądali z lękiem na pędzącą co koń wyskoczy grupę zbrojnych. Szef teatrzyku został brutalnie chwycony za kołnierz i przyciągnięty do zagniewanego oblicza Solla.

– Gdzie…?!

Podkomendni pułkownika przetrząsali tymczasem wnętrza wozów i zaglądali w twarze wystraszonych kobiet. Szef trupy oblizał spieczone wargi.

– Kogo… pan łaskaw… szukać?

Nie było mowy o pomyłce. Dokładnie ten właśnie teatrzyk gościł dwa tygodnie w „Walecznym Trzmielu". I właśnie ten aktorzyna z okrągłą twarzą zwiódł głupiutką Alanę.

Egert odwrócił się ku podwładnym.

– No i co?!

Strażnicy rozłożyli bezradnie ręce. Dziewczyny nigdzie nie było.

– Gdzie ona jest? – rzucił Soll w twarz przestraszonemu szefowi.

– Odeszła – oznajmiła płaczliwie kobieta o pełnych kształtach i oczach spłoszonej łani. – Szanowny panie, proszę zrozumieć, nie daliśmy sobie z nią rady. Na początku ją odpędzaliśmy, ale uparła się i przyczepiła do nas jak rzep. Niebo świadkiem! Potem, w Zgliszczach, już się jej znudziło nasze towarzystwo. Nie chcieliśmy jej puścić samej… Trudno ją było zatrzymać, narowista jak klacz, jaśnie panie… Uciekła. Niczym nie zawiniliśmy… Szukajcie jej w Zgliszczach, panie…

Osada Zgliszcza pozostała daleko z tyłu, co najmniej o dzień drogi. Soll obejrzał się. Aktorzy przestępowali z nogi na nogę, wszyscy zmieszani i zalęknieni.

Pułkownik z trudem zdławił w sobie chętkę, by chlasnąć pejczem pierwszego z brzegu. Bez słowa zawrócił konia i odjechał z powrotem.

Dlatego nie widział spojrzeń, jakie komedianci wymienili za jego plecami.

Zegar wybił dziewiątą, kiedy tawerna zaczęła ostatecznie pustoszeć. Rozbawieni biesiadnicy jeden za drugim opuszczali świetlicę, kończyły się zaciekawione spojrzenia, milkły głośne rozmowy. Na stołach pozostały niedopite kufle. Przejęty starosta wciąż jeszcze przemawiał, lecz przechodzący obok wyrostek wziął go za ramię i wskazał oczami coś za moimi plecami. Starosta podążył za tym spojrzeniem i potok jego wymowy gwałtownie się zatrzymał.

– Proszę wybaczyć. Zapomniałem… mały interesik… zdrowia życzę jaśnie panu Retanaarowi. Żegnam…

Gospoda przypominała opuszczoną w panice wioskę. Nigdzie żywej duszy. Starosta pospiesznie poturlał się w stronę drzwi, zdoławszy w końcu odwrócić ciężką, jakby ołowianą głowę.

W kącie za moimi plecami siedział Czanotaks Oro we własnej osobie. Wsparty łokciami o stół, wspierając podbródek na splecionych palcach, naga czaszka błyszczała jaskrawo.

Szkoda, że bywalcy uciekli. Dlatego nikt oprócz oberżysty nie zobaczył, jak dumnym gestem, godnym Rekotarsa, odpowiedziałem na przenikliwe spojrzenie znajomego maga. Gestem pana na włościach, w których pałęta się jakiś tam czarownik…

– Witaj, Retano – powiedział Czarno Tak Skoro, nie podnosząc się z krzesła. – Masz pieniądze?

W tej sytuacji mogłem odpowiedzieć z drugiego końca pustej izby albo wstać i podejść do tego osobnika jak grzeczny młodzik.

– Zawiadomię cię, gdy dostanę – odparłem zimno.

Odwróciłem się, dając do zrozumienia, że rozmowa skończona. Czyżby jednak czarnoksiężnik odwiedził gospodę tylko po to, by napić się wina?

– Mam do ciebie sprawę, Retano – rzekł głośno za moimi plecami. – Porozmawiamy?

Moje serce zamarło na chwilkę.

Nie chodziło o to, że byłem załamany ani, że się poddałem. Nie załamuję się ani nie poddaję tak łatwo. Do terminu wyznaczonego przez Sędziego pozostało jeszcze dziewięć miesięcy i byłem pewien, że tymczasem coś wymyślę. Niepowodzenie zawsze jednak osłabia człowieka, a ostatnio miałem ich sporo. Oto dlaczego zaproszenie ze strony pana Czarno wywołało przykry dreszcz.