Zadrżałem.
– Może potrzebujesz czasu do namysłu? – zainteresował się troskliwie. – Dzień, dwa, może cały tydzień? Zostało ci przecież jeszcze dziewięć miesięcy.
– Po co ci to? – głucho spytałem. – Na co ci taka usługa?
– To proste.
Pochylił się, nie zdejmując brody ze splecionych palców.
– Zażądasz jako posagu księgę napisaną przez dziadka tej panny i zatytułowaną O magach. Naturalnie chodzi o kopię, nie oryginał. Zawieziesz do swego zamku, który na szczęście ciągle jest twój. Panna dla ciebie, księga dla mnie zamiast zapłaty. A zamiast dziewięciu miesięcy cała wieczność. Długie życie, prawie nieśmiertelność…
– Jesteś magiem, cóż to za problem dla ciebie zdobyć jakąś książkę?
Wstał, zręcznie jak kot. Nagle okazało się, że stoi u okna. Czarna sylwetka na ciemnym tle z matowo błyszczącą czaszką.
– To już nie twoja sprawa, Retano. Zrobisz to, czy nie? A może nadal będziesz gonił za pieniędzmi? Albo szukał innych magów, żeby znów do mnie wrócić przed upływem terminu z oczami pełnymi przerażenia?
Położyłem dłoń na piersi. Nie po to jednak, by komasować słabo bijące serce, lecz dotknąć drewniany kalendarzyk za pazuchą, w którym każdy upływający dzień zaznaczony jest wyraźną kreską.
– Na długie życie przyda się żona – oświadczył sentencjonalnie Czarno.
Zobaczyłem, że się szczerzy dwoma rzędami błyszczących, zdrowych zębów.
Następnego dnia wyruszyłem w podróż. Nieprzespana noc odzywała się bólem w potylicy. Nie chciałem jednak zwlekać. Odeśpię gdzieś po drodze.
Podrygiwał w takt końskich ruchów mój pustawy podróżny kuferek. Zamek Rekotarsów, którego omal nie sprzedałem, spoglądał za mną karcąco. Jedynymi jego mieszkańcami stali się znowu stareńki, zgarbiony Iter i niewysoka zjawa z wytrzeszczonymi oczami, nie wiadomo czyj duch, skoro w moim rodzie wszyscy byli raczej dobrze zbudowani i nie mieli kłopotu ze wzrokiem…
Odjeżdżałem z lekkim sercem.
Długie życie. Prawie nieśmiertelne.
Rozdział piąty
Nie miałem wcześniej do czynienia z magami. Zapewnienia Czarno, że będzie wspierać mnie po drodze, przyjąłem z niedowierzaniem. Jednak dni mijały, a moja kobyłka wcale się nie męczyła, przeciwnie, zdawała się nabierać siły i młodnieć w oczach, pogodę miałem wspaniałą, przydrożne zaś gospody nadarzały się w porę, czyste i bez pluskiew. Powoli się przyzwyczajałem. Podróż z magiczną pomocą sprawiała wrażenie miłej przejażdżki, toteż, kiedy w połowie drogi spadł deszcz, poczułem się niemal urażony.
Czyżby Czarno zapomniał, jakie tutaj są drogi? A może uważa, że moja klacz umie pływać w rozmiękłej glinie?
Schroniłem się szybko w najbliższej gospodzie. Następnego dnia jednak oberżysta podniósł cenę, kucharka podała nieświeże mięso, a z twardego materaca wylazły tabuny insektów. Widocznie mag postanowił odpłacić mi za uprzednią opiekę. Klnąc na czym świat stoi, spędziwszy bezsenną noc i napoiwszy błękitną krwią setki owadów, wyjechałem o świcie. Deszcz nieco zelżał.
Ruszyłem pewnie w stronę, gdzie zgodnie z uzyskanymi po drodze informacjami znajdował się cel mej podróży. Wtedy ulewa znowu się wzmogła, do tego stopnia, że wraz z kobyłką zamieniliśmy się w dwa mokre, ubłocone straszydła. Przekląłem zdradzieckiego maga i zawróciłem konia. Chmury natychmiast rozbiegły się po niebie, jak karaluchy z nadejściem poranka.
Zacząłem podejrzewać najgorsze. Przypomniałem sobie w owej chwili o podarowanym mi przez czarodzieja zamszowym woreczku. Miałem w nim przywieźć z powrotem posag mojej małżonki, owiniętą niby w futerale księgę O magach. Miękkie boki woreczka wyszywane były czarnymi koralikami, bez specjalnego wzoru. Mój sekretny towarzysz nakazał mi od czasu do czasu spoglądać na wyszycie, co też czyniłem w pierwszych dniach, lecz potem zapomniałem, bo w końcu nie jestem damą, ceniącą ładne hafty…
Przeklęty sojusznik przypominał o sobie w ten sposób.
Pośrodku pustego pola przeszukałem kuferek, by znaleźć ową rzecz. Woreczek leżał na samym dnie, wepchnięty w kącik, choć doskonale pamiętałem, że kładłem go na wierzchu. Połyskiwał paciorkami. Tam, gdzie wcześniej znajdował się tylko zbiór czarnych kropek, widniało teraz wyszyte wyraźnie oko. Od razu poznałem, czyje: wąskie, natarczywie patrzące, szalone. Przysiągłbym, że wcześniej go nie było.
Staliśmy na pustej drodze, ja i klacz. W dali majaczyła wioska z koszmarną gospodą. Wokół królowała jesień, drzewa straciły liście, pola zmieniły się w ścierniska, trakt był pełen głębokich kałuż. Wionęło chłodnym wiatrem i dzięki niemu zdołałem otrząsnąć się z lęku, jaki sprawiło pierwsze zetknięcie z czarodziejską mocą Czanotaksa.
Znak kazał mi zmienić kierunek. Z niewiadomych przyczyn Czarno Tak Skoro zmienił plany i zmuszony byłem udać się w stronę niedwuznacznie wskazaną poprzez zmianę pogody.
Kto powiedział, że ten świat byłby nudny bez magów? Byłem igraszką w jego rękach, chorągiewka na wietrze…
Poprawiłem się w siodle i kazałem kobyle jechać tam, gdzie niebo było błękitne. W ślad za uciekającym słońcem. Zgrzytając zębami, jechałem tam, gdzie życzył sobie nieprzenikniony umysł czarodzieja.
Dogoniłem ich następnego dnia.
Wypasione konie ciągnęły dwa wozy, których boki – wozów, oczywiście – pomalowane były w wizerunki rozradowanych lic, czaszek, kart wróżebnych, błyskawic i innych omenów. Komedianci nie wyglądali najlepiej. Zmęczeni wlekli się pieszo za wozami, nie chcąc dodatkowo obciążać koni. Było ich sześcioro: trzech mężczyzn, urodziwa niewiasta w porządnej sukni, młoda, zezowata garbuska i piętnastoletnia panienka w postrzępionej sukience nie swojego rozmiaru, dziwnie skulona i utykająca na obie nogi.
Dogoniłem ich na długim wzniesieniu. Odczułem na sobie sześć czujnych spojrzeń. Szef grupy, niewysoki, z okrągłą twarzą i krzaczastymi brwiami, spoglądał na mnie ponuro i wrogo, jego dwaj towarzysze obojętnie, piękność uśmiechała się machinalnie, garbuska mrugała wielokrotnie, a dzieweczka…
Spojrzała na mnie dwa razy. Pierwszy raz krótko, na jedno mgnienie. Przy okazji zauważyłem siniec pod jednym okiem. Później, wyprzedzając powoli wlokącą się trupę, złowiłem drugie spojrzenie i zrobiło mi się gorąco.
Błagała. Nie rozumiałem, o co, lecz jej spojrzenie było rozpaczliwe, jakby tonęła i nie mogła krzyczeć.
Zatrzymałem konia i zapytałem przyjaźnie:
– Dokąd wędrujecie, drodzy komedianci?
Szef nachmurzył się jeszcze bardziej, dwaj młodsi zagapili się ze zdziwieniem, piękność uśmiechnęła się szerzej, garbuska westchnęła. Dziewczyna patrzyła w kurz drogi pod nogami.
– Uwielbiam teatr – podjąłem łaskawie.
– Niech pan przyjdzie na przedstawienie – równie łaskawie zaprosiła niewiasta. – Okażcie swoje uwielbienie, kiedy dotrzemy na jarmark. Wtedy zagramy…
– A daleko ten jarmark? – zainteresowałem się żywo.
– Tam.
Kobieta wykonała nieokreślony gest ręką. Mężczyźni spojrzeli po sobie. Jeden z nich był zdrowo wyglądającym młodzikiem o twarzy wiejskiego głupka, drugi miał ewidentnie przymieszkę szlachetnej krwi, zapewne jakiś bastard, wypędzony z zamku rozpustnego tatki.
Zerknąłem na dziewczynę.
Gdyby choć na chwilę podniosła oczy, gdyby powtórzyła swą niemą prośbę, kto wie, jak skończyłoby się to spotkanie na trakcie.
Nadal patrzyła w ziemię. Zawahałem się.
Przeróżne kłopoty mogą spotkać młodą osóbkę, która przystała do komediantów. Zwłaszcza, jeśli ma białe dłonie, cienki palce i jasne potargane włosy, znające lepsze czasy. Kto wie, czy nie dzieli losu tego młodego bękarta, urodzona do lepszego życia, lecz skazana przez los na tułaczkę w kolorowym wozie, smagana zimnym, jesiennym wiatrem…