– Przyjdę obejrzeć – obiecałem solennie. Rozluźniłem wodze i pogalopowałem przodem.
Egert wrócił mroczny jak gradowa chmura, ze spękanymi na wietrze wargami, zmęczony i postarzały. Miał nadzieję, że Tantala wybiegnie mu na spotkanie, krzycząc na całą ulicę, że Alana wróciła już dawno do domu. Nadzieja zgasła, gdy tylko ujrzał jej twarz. Mimo wszystko jednak zapytał:
– Nic?
– Nic.
Było zimno. We wnętrzach szalały przeciągi. Stara niania od tygodnia obłożnie chorowała.
Egert przeszukał wieś Zgliszcza i okoliczne chutory. Bez skutku.
W kominku trzaskał ogień. Tantala siedziała tam przygarbiona, niepodobna do siebie. Na jej twarzy odbijał się miedziany poblask płomieni. Egert wspomniał ze smutkiem inny kominek i ogień, inną kobietę, ciepłe morze, w którego falach pierwszy raz dotknął swej przyszłej pięknej żony, Torii.
– Trzeba powiedzieć Torii – mruknęła cicho Tantala.
Egert skinął głową, nie patrząc.
Jarmark istotnie odbywał się całkiem niedaleko. Na trakcie zrobiło się tłoczno od okolicznych, odświętnie odzianych wieśniaków. Szczególnie wstrząsnęła mną pewna młoda chłopka, zasiadająca na piramidzie worków. Ryzykowała upadek, gdyż furmanka co rusz trafiała kołem w rozmaite wyboje. Młódka, jakby nigdy nic, podrygiwała w kwiecistej spódnicy, wystawiając na widok publiczny nowe, żółte jak dynie, błyszczące tłuszczem buciki. Wysoko zadzierała nosek, spoglądając na wszystkich z góry. Widocznie zdawało się jej, że buciki przyćmiewają blaskiem cały jarmark, a nawet słońce.
Targ trwał już od paru dni. Wokół zatłoczonego placu zdążyły się utworzyć góry odpadków. Bezpańskie psy usiłowały wyżerać karmę dla miejskich kotów, które, choć dobrze utrzymane, także starały się wtykać pyszczki w sterty śmieci. Skrzywiłem się. Mój nos był bardzo wrażliwy na odór nieprzebranej ciżby.
Powinienem był jechać dalej, lecz w końcu placu znajdowała się solidnie wyglądająca, zbudowana z kamienia oberża i moja swędząca skóra zapragnęła gorącej wody, miękkiej pościeli i spokojnego noclegu.
Zostałem.
Noc zepsuły mi psy, które urządziły pod mym oknem najpierw głośną orgię, potem jeszcze głośniejszą walkę. Rankiem, płacąc za pokój, wyłudziłem pięć monet zniżki na pokrycie strat moralnych. Oberżysta był oburzony, lecz wystarczyło jedno moje spojrzenie, by się powstrzymał od kłótni. Niech lepiej pilnuje własnych i cudzych psów.
Niezbyt wypoczęty, ale za to zadowolony z siebie, wybierałem się w dalszą drogę. Zamierzałem przy okazji objechać plac boczną drogą. Nie zdołałem jednak wprowadzić swego zamiaru w czyn. Na trzecim zaułku od placu targowego dosłyszałem odgłosy głucho dudniącego bębna i pisk fujarki.
– Komedianci! Komedianci!
Cwany malec ściągnął bułkę z koszyka zażywnej wielbicielki sztuki teatralnej.
– Komedianci! Będą komedianci!
Namyślałem się jakiś czas. W końcu zwyciężyła ciekawość. Nie schodząc z konia, pokrzykując z pańska na gapiów, wróciłem na plac w to miejsce, gdzie z daleka pstrzyły się kolorowe wozy.
Komedianci walili się wzajemnie po łbach szmacianymi maczugami. Ten, którego uznałem za bastarda, tańczył jak marionetka, z nieruchomą twarzą kukły. Garbuska cieniutko piszczała, rozśmieszając publikę, a ślicznotka przechadzała się dumnie z piersiami sterczącymi jak przód okrętu. Dziewczyny nigdzie nie było.
Moja klacz nie zamierzała stać spokojnie, drażniły ją ciżba i pisk fujarki. Nie wiedziałem czemu jeszcze nie odjechałem. Uspokajałem niedbale kobyłę i czekałem. Nie wiedząc na co.
Dzieciak z twarzą wioskowego głupka przeszedł się wokół z glinianą miseczką. Datki nie były skąpe, ale też nie rewelacyjne. Widziałem, jak szef teatru zsypał garstkę monet do trzosu u pasa.
Gdzie do diabła ukryli dziewczynę?!
Zeskoczyłem z siodła. Tłum rozpierzchnął się, ustępując mi z drogi, nawet nie musiałem się rozpychać łokciami. Zdążyłem w ciągu minuty uwiązać konia do drewnianego schodka jednego z wozów.
Była tutaj.
Moje oczy potrzebowały chwili, by przywyknąć do półmroku, dlatego w pierwszym momencie sądziłem, że na dziurawej podłodze leży jakiś worek. Nagle tłumok drgnął i błysnął w ciemności białkami oczu. Zobaczyłem leżącą na boku dziewczynę ze związanymi dłońmi za plecami i zakneblowanymi ustami.
Nawet się nie zdziwiłem. Tak jakby w każdym wozie komediantów znajdowało się związanych ludzi, niczym ofiarę dla leśnych zbójców.
– Ciekawe widowisko – powiedziałem bardziej do siebie, niż do dziewczyny.
Ledwie słyszalnie wciągnęła powietrze.
Na zewnątrz zaśmiewały się rozradowane tłumy.
Publiczność, która pragnęła tego dnia nacieszyć się przedstawieniem, otrzymała znacznie ciekawsze widowisko. Zrobiła się awantura. Dziwne znalezisko wywołało reakcję: bezładne, lecz silne ciosy atakującej mnie trójki. Postanowiłem zagrać pod publiczkę: jęczałem, krzyczałem, krzywiłem twarz, tak więc znaczna część widzów mogła uznać to za element spektaklu.
Tylko jeden moment był naprawdę niebezpieczny, kiedy ślicznotka zaszła mnie od tylu i walnęła czymś ciężkim po głowie. Starałem się nie stracić przytomności, lecz ból był bardzo silny, deski pod nogami stanęły dęba i nagle okazało się, że leżę na brzuchu. Wiejski głupek zdążył kopnąć mnie dwa razy w żebra, a po chwili zobaczyłem nóż w dłoni bastarda.
Przeturlałem się, jak zdołałem na deskach zalanych krwią. Bastard atakował delikatnie, tak, aby z zewnątrz wyglądało wszystko na moje nagłe omdlenie. Chwyciłem rękę z nożem i wystawiłem na widok publiczny, potem dosięgłem nogą brzucha bękarta. Publika w tym momencie połapała się, że występ zamienił się w prawdziwe mordobicie i zaczęła reagować różnie: matki zabierały dzieci, uliczne łobuzy dopingowały na zmianę mnie i komediantów, najbardziej wystraszeni wzywali straże.
Komedianci woleli nie mieć do czynienia ze strażą. Nagle okazało się, że zostałem sam na scence. Nie usłyszałem braw, dostrzegłem za to w tylnych rzędach pobłyskujące hełmy miejscowych stróżów porządku. Głowa bolała niemiłosiernie. Moja klaczka, cześć jej i chwała, nie zerwała się z uwięzi i nie wpadła w panikę, mogłem zatem wrzucić na jej grzbiet dziewczynę i ujść strażnikom. Wyobrażam sobie, co opowiadali o mnie komedianci.
Chociaż, kto wierzy komediantom.
W dzieciństwie nasłuchałem się opowieści o dzielnych rycerzach, ratujących księżniczki. Zazwyczaj jednak uwalniali je od smoków, nie od aktorów, gdyż byłaby to nie tragedia, lecz farsa. Księżniczka zniewolona przez szajkę złowrogich pajaców!
Oczywiście w tych starych opowieściach nigdy nie mówiło się o powrotnej drodze wybawiciela i wybawionej. Trzeba przecież taką wieźć na swym siodle, czymś nakarmić, załatwić jakiś nocleg, a wreszcie pocieszyć, bo, jak się okazało, komedianci potrafili być gorsi niż kanibale!
Księżniczka początkowo też zachowywała się dziwnie. Nie płakała na mej piersi i nie opowiadała swojej smutnej historii.
Nie obiecywała złotych gór, jakimi nagrodzi mnie zatroskany ojczulek, nawet nie wymieniła swego imienia. Oznajmiła tylko przez zaciśnięte zęby, dokąd mam ją odwieźć. To wszystko. Poirytowany, z guzem na ciemieniu i siniakami na całym ciele, wiozłem ją w stronę domu rodzinnego.
W połowie drogi doznałem olśnienia. Zrozumiałem kogo i dokąd wiozę. Czarno Tak Skoro nie bez powodu zlał mnie jesiennym deszczem, wskazując właściwy kierunek. Nie zdarzają się takie przypadki. Mag prowadził mnie za rękę, a dziewczyna z powodu której oberwałem po łbie, jest prawie na pewno tą samą, którą przeznaczył mi na małżonkę.
Pierwszy raz mój los spoczywał w cudzych rękach. Poczułem się jak marionetka, za której sznurki pociągał Czarno Tak Skoro. Nie było to przyjemne odczucie.