Выбрать главу

W ciemności Tantala nieomal wpadła jedną nogą w dziurę w drewnianym molo. Ledwie zdołałem ją podtrzymać. Doprowadziła mnie do przystani, lecz teraz jej obecność stawała się niepożądana. Mówiąc wprost, przeszkadzała mi.

Na odległym cumowisku błyszczało światło i dochodził stamtąd gwar wielu głosów. Niemal całkiem wytrzeźwiałem. Woda mętnie połyskiwała, odbijając światła dwóch latarń na dziobie i rufie stateczku, który przy bliższym wejrzeniu okazał się dużą łodzią.

Skakali jak pchły. Tantala chwyciła mnie kurczowo za ramię. Wyrwałem je trochę zbyt brutalnie.

– Jest ich zbyt wielu – wymamrotała cicho była komediantka. – Zaczekajmy na straż…

Odepchnąłem ją ramieniem.

– Do tyłu…

Topór uderzył głucho w linę cumowniczą. Nie było czasu, jak widać, na rozplątywanie węzłów.

Skoczyłem.

Ciemność mi nie przeszkadzała. Wylądowałem pośrodku pokładu. Stateczek mocno się zakołysał, wydawał się przeciążony.

– Macie dość życia, śmierdziele?

Zwróciło się w moją stronę osiem paskudnych pysków. Parszywy los! W roztańczonym świetle latarń wydawało się, że mają zarośnięte zwierzęce mordy.

Kątem oka wyłowiłem ruch za plecami. Łajdak chciał zaatakować od tyłu i prawie mu się udało. Ciekawe komu ukradł ten bogato zdobiony kindżał. Tak piękny oręż nie po to wykuto, by zadawać nim cios w plecy…

Broń upadła na pokład. Sekundę wcześniej w szerokim, eleganckim obrocie dosięgłem noskiem buta uzbrojoną dłoń. Wszystkie mięśnie zaprotestowały bólem i zakłuło mnie w boku. Sześć knajp pod rząd nie sprzyjało zachowaniu formy. Dzięki Niebiosom, że miałem do czynienia ze zwykłą bandycką hołotą, znającymi się tyle na walce, co głupiutka panienka…

A może się myliłem?!

Atakujący od tyłu cofnął się, kryjąc za cudzymi plecami.

Miałem teraz szpadę i kindżał. Łotry podchodziły wciąż bliżej i co gorsza, przemykali bokiem, koniecznie chcąc dosięgnąć mych pleców.

– Rąb liny! – warknął ktoś w ciemności niewyraźnie, jakby miał czymś zapchaną gębę. – A tego… za burtę!

Uderzenia topora wzmogły się. Chłopakom nie pozostawało nic innego, jak wykończyć mnie pośrodku rzeki, tak aby nawet nie udało się wyłowić zwłok ostatniego z Rekotarsów. W świetle padającym z rufy przyuważyłem tłustego młodzieńca z amuletem w kształcie ludzkiego oka na piersi. Oko błyskało bezmyślnie i obojętnie.

W potężnych pięściach marynarskiej hałastry zaświeciły krótkie ostrza, podobne do rybich łusek. Wokół mnie zawirował krąg…

Wszystko, co zjadłem i wypiłem tego dnia, teraz zapragnęło opuścić mój organizm, osłabiając reakcje i dławiąc oddech. Gdyby zobaczył mnie w tej chwili dawny fechmistrz, byłby szczerze zdumiony, że jeszcze żyję.

Kręciłem się jak fryga. Parowałem w taki sposób, żeby padający napastnicy pociągali za sobą swoich kamratów. Pierwszy trudny moment walki minął już i z pewnym opóźnieniem poczułem narastający szał bojowy.

Temu, który rąbał linę, nie udało się doprowadzić dzieła do końca. Wypchnąłem go za burtę ciałem kompana, który chwilę wcześniej godził we mnie nożem. Teraz miałem przeciw sobie tylko sześciu zbirów. Pomyślałem, że jeśli przetrzymam ten atak, mam szansę zwyciężyć.

W mą klingę uderzyła ciężko stal spragniona krwi. Napastnik odsłonił lewy bok, więc dźgnąłem weń kindżałem. Krąg nadal wirował. Zablokowałem jednym zamachem szpady trzy ciosy, wytrzymując uderzenia, chociaż w pierwszej chwili poczułem lęk, że nie zdzierżę…

Czwarte uderzenie poszło dołem. Zatrzymałem je ostrzem kindżału. W rozmazanym zamachu z mojej klingi spłynęła ciemna kropla. A może tylko mi się zdawało. Co mogłem zobaczyć w takim mroku i ścisku?

Uskoczyłem w bok, pozwalając rozjuszonym wrogom przelecieć koło mnie prosto na burtę. Ten, którego dosięgłem sztyletem, wił się na pokładzie. Herszt ze szklanym okiem na piersi nie zdążył otworzyć ust, by wydać kolejny rozkaz. Z walki odpadł jeszcze jeden, dostawszy w ciemię rękojeścią, jego towarzysz cofnął się, pozostawiając mnie samotnym.

– Załatwię was wszystkich, kanalie! – wydyszałem, rozglądając się i wymachując zakrwawioną klingą. – Gdzie dziewczyna, łajdaki?!

Moich przeciwników wystarczyłoby, żeby przydusić mnie stosem swych ciał.

– Za burtę go, durnie, czego gęby rozdziawili?! – zaryczał ktoś za mymi plecami.

Obrzuciłem się w myślach najgorszymi obelgami. Po raz pierwszy w trakcie walki pomyślałem, że najwyższy czas, by pojawiły się straże.

Chłopaki były podobne do siebie jak krople wody. Krępi i mocno zbudowani. Chód rozkołysany. Rzucili się znów jednocześnie ze wszystkich stron, lecz nie spieszyło im się posmakować znowu mych ostrzy. Miałem sporo racji, równając tych żeglarzy z hołotą. Ich grubsze i cieńsze kości tak samo roztrzaskają się na pokładzie…

Stwierdziłem ze zdumieniem, że mieli teraz w dłoniach nie tylko noże. Wyciągnęli skądś niewielkie toporki, pałki, haki, łańcuchy.

Nie miałem zamiaru czekać, aż zewrą wokół mnie pierścień. Znowu się rozkręciłem, by nie mogli dosięgnąć mych pleców. Łańcuch zaplątał się wokół klingi szpady i pojawiło się realne niebezpieczeństwo, że pozostanę wobec tej bandy uzbrojony jedynie w kindżał.

Dobrze odgadłem ich zamiary. Jeszcze chwila i straciłbym szpadę, a także dostał w plecy.

Nie do końca zdążyłem się uchylić. No cóż, na ból przyjdzie czas.

Chłopaki dyszeli. Ich mniej zręczni towarzysze broczyli krwią na deskach pokładu i szale wciąż przechylały się na mą korzyść. Nikt z nich nie chciał być następny. Wyczułem za plecami ściankę przybudówki i wsparłem się o nią całym ciężarem. Przynajmniej byłem bezpieczny od tyłu. Także jednak uchodziła ze mnie krew.

Łódź pląsała niebezpiecznie, ocierając się burtą o krawędź przystani, światła latarń kołysały się coraz mocniej.

A jeśli nie ma tutaj dziewczyny?! Jeśli wrzucili ją do kanału i umiera tam w owej chwili? I krwawa bójka toczy się na próżno?

Kątem oka dostrzegłem gramolącą się na łódź Tantalę. Zgrzytnąłem zębami, przeklinając w myślach jej głupotę. Nie byłem teraz w stanie jej pomóc, gdy wyrósł przed nią marynarz z wyłupiastymi oczyma…

Nie widziałem, co się stało. Chwilę potem okazało się, że Tantala walnęła chłopaka w gębę ciężkim drewnianym chodakiem. Tamten zachwiał się, chwytając dłońmi powietrze. Damulka wywinęła się z zasięgu jego rąk i zniknęła z mego pola widzenia. Do licha, nie powinienem był zwlekać…

– Zarżnąć go! Zarżnąć!

Do tego przekleństwa, które zawstydziłby nawet starego wiarusa.

Dziwne, lecz udało mi się zareagować, choć z trudem. Odbity w locie nóż spadł na bok i sądząc po odgłosie, wbił się głęboko w drewno.

Przywierając do nadbudówki, straciłem mobilność. Opadłem także częściowo z sił, lecz zdołałem uskoczyć wzdłuż burty przed ostrzem topora, mającym rozrąbać mnie na pół.

Topór był wielki i ciężki, a półokrągłe ostrze wydawało się szeroko uśmiechniętą, szczerbatą gębą. Dłoń nim miotająca, obróciła go w powietrzu i wymierzyła prosto w mą twarz.

Przez mgnienie wydawało mi się, że nie zdołam uniknąć ciosu i wyszczerzone w uśmiechu usta odnajdą mnie, nawet gdyby przyszło im trzydzieści razy zmieniać trajektorię… Nawet jeśli wyskoczę za burtę… Nawet jeśli…

Cios!

Topór wbił się, lecz nie w moją czaszkę, ale w burtę poniżej poziomu wody. Kolejnym efektem walki był spora fontanna, tryskająca w tym miejscu.

– Przekleństwo! – ryknęło kilka głosów.

Nim zdążyłem się wyprostować, powietrze nad moją głową zadawał się ciągle przenikać świst ostrza, a moje nogi zalała ciężka fala. Podskoczyłem niezdarnie, czując w tym momencie na ramieniu silne potrójne drapnięcie.