Następnego dnia miały się odbyć zaręczyny.
Patrzyłem na promieniejącą Alanę, odzianą z tej okazji we wspaniałą suknię, w której nie wyglądała już na podlotka. Spoglądałem na zadowolonego pana Egerta i uśmiechniętą ironicznie, lecz także usatysfakcjonowaną Tantalę, czując się przy tym łajdakiem, jakich mało.
Na uroczystość zaproszono parę rodzin, między innymi sędziego miejskiego, burmistrza i naczelnika straży. Wszyscy odnosili się z takim respektem do Sollów, że mój ukryty wstyd zamienił się w udrękę.
Wszyscy patrzyli na mnie jak na niepotrzebną przystawkę, jak na dziwoląga, szczęściarza i uzurpatora. Okazało się, że w mieście było kilku wysoko urodzonych obdartusów, pragnących wżenić się w rodzinę gospodarzy.
Czułem także na sobie współczujące spojrzenia. Bez wątpienia figle Alany znane były od dawna całemu miastu.
Z trudem przetrzymawszy ten wieczór, nie tracąc smutnawej, lecz dostojnej miny, wymówiłem się w końcu bólem głowy i poszedłem do swego pokoju, by spędzić bezsenną noc. Przemyślawszy wszystko, oznajmiłem rano zdziwionym Sollom o swym odjeździe.
Rodowa tradycja, oświadczyłem prosto w chmurne oblicze Egerta. Czas między zaręczynami a weselem narzeczony powinien spędzić w podróży, by nabrać doświadczenia. Wrócę tak szybko, jak tylko pozwoli sytuacja.
Tantala coś tam zamruczała pod adresem tradycji. Puściłem to mimo uszu. Alana trzepotała mokrymi rzęsami. Czule ucałowałem jej ciepły policzek, wskoczyłem na konia i tyle mnie widzieli.
Kto szuka, ten znajdzie. Może jeszcze wrócę do tej biedaczki, lecz jako wolny człowiek, nie zaś niewolnik zaklęcia, a tym bardziej sługa podejrzanego chciwca Czarno Tak Skoro. Nie dla mnie bycie „podręcznym czarodzieja".
Od dziecka wszystkie jej uczucia były niezwykle silne. Udana zabawa czyniła ją pijaną ze szczęścia, każde, nawet drobne, niepowodzenie całkiem załamywało i zasnuwało niebo czarnymi chmurami.
Z wczesnego dzieciństwa pamiętała tylko brata.
Nie wiedząc, jak to się mogło stać, próbowała przypomnieć sobie matkę i ojca u kołyski. Wiedziała, że byli, lecz nie mogła ich odszukać w pamięci. Tak jakby wspomnienia o Luarze całkowicie wyparły wszystkie inne, jak zazdrosne pisklę kukułki, wyrzucające z gniazda rodzeństwo.
Pierwsze, co pamiętała ze świata bez Luara: koryto na dziedzińcu wiejskiej rezydencji, śmieszna zabawa z figą zamiast głowy, teatrzyk kukiełkowy…
Wydawało się jej, że teatr to jedyne spokojne miejsce w świecie bez Luara. Nawet przekonawszy się o czymś innym, z uporem dążyła w tę stronę. Ceną za to był koszmar kolorowych wozów, drogi umykającej sprzed oczu i silnych rąk, z których nie sposób się wyrwać.
Jeśli czegoś pragnęła, to zawsze do bólu. Mogła wpaść w depresję, jeśli przed obiadem odmawiali jej słodyczy. Kiedy niczego jej się nie chciało, pozostawało tylko leżeć w łóżku z twarzą w poduszce.
Sny o Luarze pojawiały się niezbyt często. Sny o Wyższej Istocie. Przebudziwszy się z takiego marzenia, Alana czuła się przez wiele dni szczęśliwa.
Stara niania poiła ją ziołami. Od dawna nie miała odwagi niczego zabraniać panience. Tantala przeciwnie i było to tym bardziej obraźliwe, że jako przybrana siostra budziła skomplikowane, sprzeczne i zarazem pokrewne uczucia.
Tantala była wspomnieniem Luara. Była jak drzazga, pochodząca z czasów, kiedy starszy brat przepadł, a drogi rodziców się rozeszły. Była także dowodem, że można żyć dalej w świecie bez Luara.
Alana szanowała przyszywaną siostrę do chwili, kiedy okazało się, że młoda kobieta nie może być wiecznie słomianą wdową.
Alana miała wtedy dziesięć lat i wszystko już rozumiała. Ojciec oświadczył wówczas, że Tantala jest wolną osobą i całkowicie może rozporządzać swym życiem. A matka, wtedy jeszcze kontaktująca się ze światem, skinęła głową życzliwie i powiedziała, że życzy dziewczynie szczęścia. Tantala jako pierwsza przestała czekać na powrót Luara i Alana nie mogła jej tego wybaczyć.
Nawet później, kiedy Tantala wróciła…
Alana nie rozumiała, jak tak można. Będąc na miejscu tamtej, rzuciła by się do rzeki.
Nawiasem mówiąc, często nachodziły ją podobne myśli i pomysł z głęboką wodą wydawał jej się całkiem przyjemny. Głęboką ciszą i ukojeniem.
Lecz jak przyszło co do czego…
Ile razy tak się rzucała? Kiedy zbita po raz pierwszy ruszyła za malowanymi wozami pod strażą długich pałek i ostrych spojrzeń, nie rozumiejąc, że całe zło dzieje się przez nią?
Pojawienie się czarnowłosego mężczyzny ze szpadą wywróciło jej świat na nice. Po raz pierwszy w życiu sen o Luarze, Wyższej Istocie, zamienił się w sen o Retano Rekotarsie.
Spoglądając za odjeżdżającym narzeczonym, przyrzekła sobie czekać na niego cierpliwie.
Jak ślimak w skorupie. Jak ziarno w zamarzłej ziemi. Do wiosny.
Dom stał na bagnie.
Przewodnik zatrzymał się na rozstaju. Ścieżka rozdwajała się jak żmijowy język. Prawa połówka wiodła dalej w las i wydawała się mocno wydeptana, lewa skręcała w bok i prawie niknęła w trawie.
– Dalej nie pójdę – oznajmił szeptem przewodnik. – Stanie pan na skraju bagna. Jeśli gospodarz zechce pana przyjąć, wypuści błędne ogniki… takie, żeby się nie utopić. Chociaż zdarzało się, że niejednego zwiodły na głębinę. Tylko bąbelki zostały. Tak.
Przymknąłem powieki.
Zbrzydło mi już to wszystko. Czarownicy i czarownice, żaby, szczury, latające myszy… każdy wyłazi ze skóry, żeby człeka nastraszyć, a przewodnik zawsze zostawia cię w połowie drogi, mówiąc stanowczo: Dalej nie pójdę.
Chłopak dostał pieniążek, spróbował go zębami i odszedł zadowolony, co pewien czas oglądając się przez ramię. Spojrzałem na kawałek nieba prześwitujący przez plątaninę gałęzi, splunąłem i poszedłem lewą ścieżką.
Bagno cuchnęło.
Śmierdziało jak trup. Pośrodku równej, zwodniczo gładkiej przestrzeni ciemniał niesamowity budynek na palach. Zatrzymałem się i demonstracyjnie zakryłem nos chusteczką wydobytą z kieszeni.
Jeśli tylko czarodziej mieszkający pośrodku trzęsawiska jest trochę obraźliwy, z pewnością powiedzie mnie w topiel…
– Dumny jesteś.
– Dumny, lecz do ciebie przyszedłem – zaoponowałem warkliwie.
Staruszek westchnął.
Był mały, zaniedbany i zarośnięty. Na szczęście, szukając maga, przyzwyczaiłem się nie zwracać uwagi na powierzchowność. Złowieszczy przystojniacy w czarnych pelerynach okazywali się szarlatanami, siwobrodzi mędrcy głupcami, jakich mało. Ten tutaj, choć drapał się nieustannie, miał oczy przenikliwe i lodowate.
– Ot, przyczepił się – stwierdził, przesuwając po mnie nieprzyjemnie ostrym spojrzeniem. – To jasne, że skoro się tak napierasz, wisi nad tobą…
Wzruszył ramionami. Przełknąłem ślinę.
Był to pierwszy mag po panu Czarno, który zorientował się, że coś nade mną „wisi". Pozostali oczekiwali, aż sam wyjawię im swoje problemy i od początku stawało się jasne, że tracę tylko czas.
– Wisi nad tobą – podjął stary, przymrużając powieki – coś jak brudny, zakurzony worek… albo jak wąż dusiciel na szyi. Nadejdzie czas, że pętla się zaciśnie.
– Zdejmij to ze mnie – zażądałem po prostu.
Staruszek zamknął oczy.
Powieki miał żółtawe, przezroczyste jak błony. Zdawało się, że patrzy dalej przez cienką skórkę.
– Zdjąłbym, tak… ale nie starczy mi mocy. Inny by ciebie mamił, żądał wysokiej zapłaty, a ja powiem ci prosto z mostu: to beznadziejna sprawa. Nie dam rady.
– Ktoś inny obiecywał to zrobić – odpowiedziałem, drżąc.
– Jak myślisz, okłamał mnie?
Starzec potarł zziębnięte, maleńkie dłonie.
– Nie wiem tego. Być może oszukał. Kto to sprawdzi.