Выбрать главу

We wszystkich gospodach bez wyjątku trafiały się apetyczne pokojówki. Jak w dawnych, dobrych czasach, żadna nie potrafiła oprzeć się memu uśmiechowi. Powstrzymywałem się w ostatniej chwili. Służące dąsały się. Wygodniej byłoby zwalić całą winę na zmęczenie i nie do końca zabliźnione rany, ale w głębi duszy dobrze wiedziałem, że powstrzymuje mnie mroczny wstyd, którego nie chciałbym specjalnie zgłębiać.

Zakochana Alana była tylko pionkiem w mojej grze. Dłużej tak być nie mogło. Jak najszybciej powinienem był wzbudzić w sobie małżeńskie uczucia, choćby po to, by mieć szacunek dla samego siebie. Niebiosa wiedzą, że się starałem. Próbowałem zobaczyć kobietę w naburmuszonym podlotku, upragnioną partnerkę, moją żonę. Niczego nie czułem. Nosiłem się tylko z fałszywym uśmiechem, przekonując sam siebie, że gdy wreszcie dotrzemy do domu i przyzwyczaimy się bardziej do siebie, uczucie w końcu się zjawi.

Alana milczała. Całowałem ją po bratersku w policzek i samotnie spędzałem czas.

Pewnego pięknego poranka… Gospoda była okropna, ze wszystkich szpar ciągnęło chłodem, nie wyspałem się i czułem fatalnie. Nie znalazłem żony w jej pokoju. Co więcej, łóżko było nietknięte.

Nie wpadłem od razu w panikę i dobrze zrobiłem, gdyż moja małżonka wkrótce się odnalazła. Na dole w opustoszałej jadalni dymiły płonące całą noc świece. W kącie zasiadała kompania hazardzistów: trzech tęgich mężczyzn i moja pani z przygryzioną wargą i wachlarzem kart w drżących dłoniach.

Opanowałem się. Zbliżyłem się z miną wyrażającą dobroduszną troskę.

– Moja droga, za pół godziny będzie widno. Kazałem lokajowi zaprzęgać… Jesteś gotowa?

Trzech karciarzy zerknęło z dziwnymi uśmieszkami. Alana jakiś czas oglądała karty, potem podniosła na mnie wzrok. Drgnąłem, bo w jej oczach był taki sam wyraz, jak podczas naszego pierwszego spotkania w asyście komediantów.

Pierwszą moją myślą było, że jakoś ją znieważyli. Z rosnącym gniewem uprzytomniłem sobie, że szpada została na górze. Powiodłem wzrokiem po twarzach wybladłych po bezsennej nocy.

Jednym z nich był dwudziestoletni młodzik z wypukłymi wargami i ostrymi, cynicznymi oczkami. Pozostali dwaj, nieco starsi, byli jego świtą.

– Co się stało, Alano? – zapytałem spokojnie, zastanawiając się mimochodem, jak najzręczniej wykopać taboret spod tyłka najbliższego karciarza.

– Przegrałam naszą karetę – odparła z westchnieniem żoneczka. – Karetę razem z końmi… I sto złotych monet. Z początku dobrze mi szło, ale później…

Rozejrzałem się szybko.

Niewiele brakowało, żebym, wytrzeszczając oczy, wrzasnął: „Co?! Kompletna idiotka! Chyba zwariowałaś!" Chętnie bym to uczynił, lecz nie było czasu. Chłopak był mózgiem całej trójki i oczywiście szulerem. Wszystko zależało od tego, czy zdołam ujawnić jego szachrajstwo. Albo niepoczytalność Alany. Albo, dopóki sala pusta, przyprzeć go do muru…

Dwaj towarzysze młodzieńca, jakby odgadując moje zamiary, bliźniaczym gestem położyli prawice na rękojeściach ukrytej pod stołem broni.

– Pozwoli pan, że się przedstawię – powiedział młodzieniec z szerokim uśmiechem. – Kilt Warkronn, ze starszej linii Warkronnów, z północy. Być może za dużo sobie pozwoliłem, zawierając znajomość z małżonką bez pańskiej wiedzy, lecz jesteśmy w podróży, a wtedy etykieta jest…

– Szczególnie ważna – przerwałem mu oschle. – Zwłaszcza w podróży i dla szlachetnie urodzonych, do grona których pan się zapewne zalicza…

Obserwując badawczo ruchliwą twarz młodego człowieka, dodałem w myślach: nie wstyd ci, arystokrato, trudnić się szulerką?

Pan Warkronn nieco się zarumienił.

– Oczywiście, nie pozwoliliśmy sobie na nic niewłaściwego… z pańską żoną. Chętnie przyznaję, że jej żywa natura dała mi sporo powodów do zadowolenia…

Przeniosłem wzrok na Alanę. Żywa natura siedziała z głową wciśniętą w ramiona i bezmyślnie drapała paznokciem blat stołu.

Towarzysze Warkronna zgodnie pokiwali głowami. Jeden z nich, jasnowłosy i krępy, wyciągnął zza pazuchy zwitek papierów.

– Oto są weksle pani Alany Rekotars… Świadkiem zastawu był poczciwy oberżysta.

– Z początku wygrywałam – oświadczyła gniewnie młoda dama. – Wygrałam pięćset monet! Potem karta mi nie szła i nawet ty, Retano, nic byś nie poradził…

Warkronn starannie zbierał karty ze stołu. Miał minę dobrego papy: nie ma co się zniechęcać, fortuna kołem się toczy, na tym polega hazard, a w końcu dla Alany będzie to na pewno pamiętna noc…

Szkoda, że był arystokratą. Po pierwsze, było to tym bardziej upokarzające, a po drugie…

Od razu zrozumiałem, że się spóźniłem. Można by, naturalnie, zrobić z Alany wariatkę, wątpię jednak, czy to cokolwiek pomoże. Mogę oskarżyć Warkronna o nieuczciwą grę, tylko jak to udowodnić?

Alana milczała. Wyraz jej twarzy był jednocześnie nieszczęśliwy i wyzywający. Znałem go już: dumnie zadarty nosek, chłodne milczenie. A wszystkiemu winne, rzecz jasna, karty.

– W co graliście? – usłyszałem własny, spokojny głos.

Warkronn uśmiechnął się cierpko.

– W „Pięciogłów". Pani Alana lubi trudne gry. Zdobyłem się na uśmiech w odpowiedzi.

– Przyznam, że ja też… Prawie wam zazdroszczę. Alana przeżyła tak silne hazardowe emocje beze mnie… Uczyni mi pan zaszczyt, panie Warkronn, jeśli zgodzi się pan zagrać ze mną parę partyjek.

Jakiś czas patrzyliśmy na siebie. Młody szuler długo by nie wytrwał w swym fachu, gdyby się nie znał na ludziach. Domyślał się, że nie będę tak łatwą zdobyczą jak Alana.

– Musimy jechać dalej – zauważył jasnowłosy kurdupel. – I bez tego…

Warkronn uśmiechnął się jeszcze bardziej cierpko.

– Ależ, panie Rekotars… To pan uczyni mi zaszczyt kilkoma partyjkami. Niestety, nie mamy czasu na dłuższą grę…

Jadalnia powoli się zapełniała. Ziewający goście wychodzili ze swych pokojów i rozglądali się w poszukiwaniu śniadania.

Warkronn patrzył mi w oczy z nieskrywanym radosnym wyzwaniem. Szczeniak…

– Droga pani małżonko – zwróciłem się do Alany światowo – bądź tak dobra oddalić się do swego pokoju i wypocząć przed dalszą drogą. Być może będziemy musieli iść na piechotę.

Wielkie nieba, zadarła nos niemal do sufitu. Poszła na górę z miną wygnanej królowej.

Odprowadziłem ją wzrokiem, a potem zwróciłem się w stronę Warkronna, rozpakowującego nową talię kart. Zdjąłem z najmniejszego palca pierścionek, jedyną rzecz, jaka została mi po matce, drogocenne cacko z błękitnym, pięknie błyszczącym kamieniem.

„Pięciogłów" nigdy nie był moją ulubioną grą.

W pierwszym rozdaniu otrzymałem karty zwane „pustą klatką". Rzadka szansa wygranej, jeśli pamięta się o pewnym szczególe. W moim zestawie nie było czerwonej siódemki, zwanej „kluczykiem", co oznaczało, że przeciwnik mógł na poczet mojej „klatki" wziąć pięć do sześciu lew.

W uczciwej grze małe było prawdopodobieństwo takiego obrotu sprawy. Patrzyłem pilnie rywalowi na ręce, kiedy rozdawał karty i nie udało mi się przyłapać go na żadnym podejrzanym ruchu. Patrząc teraz, jak Warkronn pociera czubek nosa, byłem pewien, że wie, jakie mam karty.

Mówią, że są szulerzy, którzy widzą wszystko na wskroś. Moje plecy pokrył pot. Warkronn oznajmił od niechcenia, że licytuje „wielki bal". Kusiło mnie, by zalicytować „klatkę", ale zacisnąłem zęby i skinąłem głową, wyrażając zgodę. Tamten zagrał czysto, według zasad i jego towarzysz zaznaczył na małym liczydle mą pierwszą straconą lewę.

Alana wiedziała, z kim zasiąść do gry.

Przyszła kolej na moje wyjście. Przymknąłem powieki, próbując się skoncentrować.

Talia w moich dłoniach. Delikatny dotyk gładkich kart. Zniknęła jadalnia, zniknął stolik razem z szulerem i jego wspólnikami, pozostał tylko zestaw kolorowych obrazków. Na ich odwrotnej stronie wyobrażony był koń stający dęba.