Выбрать главу

Karty tylko wydawały się jednakowe. Każda karciana „koszulka" miała swoją niepowtarzalną osobliwość. Czułem się, jakby na skroniach zacisnęła się żelazna obręcz. Konie ożyły, błysnęły wytrzeszczonymi ślepiami. Ten, który niósł na sobie damę karo, miał białe znamię na zadzie, ten, który krył dziesiątkę pikową wydawał się lekko rozmazany, jakby istotnie był w ruchu…

– Proszę wychodzić, panie Rekotars!

W końcu sam zostanę szulerem.

Rzuciłem kartę.

Teraz już „koszulki" kart Warkronna przestały być dla mnie nieme. Nie przysparzało mi to radości, okazało się bowiem, że miał na ręku prawie pełną „polanę". Będę musiał z tym sobie poradzić!

Chwilę certoliliśmy się dla przyzwoitości, lecz skoro dałem mu wziąć lewę, uczynił to zgodnie z planem.

Szczęknęły maleńkie liczydła. Jak moje zęby.

Warkronn wyłożył kartę.

Łamałem sobie głowę, patrząc na „koszulki" jego kart, widząc w stających dęba rumakach konie naszej karety. Nie mogłem dojrzeć więcej niż trzy rumaki. Widocznie oczy były zmęczone.

Zalicytował „mały bal". Uparłem się i zalicytowałem „korowód". Chwilę się zastanowił, zerknął na mnie chytrze i ogłosił „pustą klatkę".

Nie miał argumentów przeciwko mojej „klatce".

Zaczął ostrożnie, rozciągając w uśmiechu i bez tego wielkie usta. Z udręką spoglądałem na moje karty i coraz bardziej obawiałem się, że jego „klatka" się zaraz zapełni.

Jest jeszcze możliwość odkryć naraz wszystkie karty. Do jego „klatki" wchodziło siedem, nie, osiem lew, gdyby tylko…

– Proszę wychodzić, panie Warkronn! – rzekłem, prawie przeczuwając triumf.

Wyszedł.

Tej karty nie powinno być. Doskonale pamiętałem, że już „chodziła".

– Co to za karta, panie Warkronn?

– Dziewiątka pik. Czyżby pan niedowidział?

– Pozwoli pan sprawdzić pańskie karty. Skrzywił się.

– Panie Rekotars… Rozumiem, że skoro się przegrywa, stajemy się nerwowi i podejrzliwi. Nie ma pan prawa mnie obrażać. Proszę przejrzeć odrzucone karty…

Wskazał na kupkę lew.

– U siebie i u mnie. Myśli pan, że są dwie jednakowe? Pojąłem, że ma rację.

Jego „pusta klatka" zagrana została czysto, a skąd wziął potrzebną kartę, nie da się dociec. Chyba, że jest magiem…

A jeśli jest?! Pomniejszy czarownik, zarabiający na życie grą? Kto wie?

Gra w karty wydaje się poniżej godności maga. Lecz do niedawna trudnienie się szulerką było też hańbą dla każdego arystokraty…

Spojrzałem na swój przegrany pierścień.

– Jeszcze jedna partia, panie Rekotars? Czy wystarczy? Oczy Warkronna śmiały się. Zdołałem uśmiechnąć się w odpowiedzi.

– Jest pan interesującym przeciwnikiem… Dotykanie kart sprawiało mi ból, jakbym opuszki palców miał zdarte do żywego mięsa. Poznawałem je po dotyku: czerwone były cieplejsze, czarne chłodniejsze… Cięższe i lżejsze… Nieuchwytne cechy, pozwalające rozpoznać brzemię prawie czterdziestu prężących się do skoku wierzchowców. Wyłożyłem kartę.

Wiedziałem, że Warkronn nie ma pełnego „korowodu", chociaż zalicytował go, błyskając oczyma.

Ktoś przechodzący obok otarł się nieostrożnie o moje ramię. Dotyk ten zadziałał jak uderzenie.

Szum. Brzęk naczyń, gwar głosów, trzaskanie drzwiami… Za moimi plecami stoi sześciu gapiów. Zapach spalenizny, śmiech…

Wyskoczyłem ze świata kart, niczym korek z butelki. Wróciłem do prawdziwego życia. W samą porę. Gra w karty bowiem nie ogranicza się tylko do manewrowania namalowanymi figurkami.

Oto kupka „odrzutów". Długi, ostry łokieć niby niechcący trąca o wykorzystane karty, ledwie zauważalny ruch, jakby Warkronnowi było ciasno za stołem.

Mgnienie później w mej dłoni pojawił się kindżał i jego ostrze wbiło w blat stolika po drugiej stronie. Gapie niczego nie rozumieli. Wzdrygnęli się tylko, słysząc głuche uderzenie o drewno.

Uderzyłem na ślepo. Mogłem przebić rękę, lecz trafiłem w kartę i przyszpiliłem do stołu.

Życie w jadalni toczyło się swoim torem. Nad naszym stolikiem zawisła cisza. Gapie zaszeptali pomiędzy sobą. Ja i Warkronn patrzyliśmy sobie w oczy.

– Dobrze grasz – wysyczał w końcu, prawie nie poruszając wargami. – Widzisz „koszulki". Moglibyśmy działać razem.

Zacisnąłem usta, jakbym miał zamiar plunąć mu w gębę.

Krzyk: „Szuler!" mógł się skończyć tragicznie. Zarówno dla wskazanej osoby, jak i dla krzyczącego. Tłum chętny, by się rozprawić, nie zawsze potrafi odróżnić złoczyńcę od ofiary.

Warkronn zerknął z ukosa na jasnowłosego druha, starając się nie stracić mnie z oczu.

– Oddaj.

Tamten się nadąsał. Chwilę wiercił się na taborecie, wreszcie podał mi pod stołem plik weksli podpisanych przez Alanę.

Cała trójka jednocześnie wstała od stołu. Jasnowłosy zabrał liczydło, Warkronn zgarnął karty.

– Dziękuję, panie Rekotars, za wspaniałą grę. Nie chodzi o wygraną, najważniejszy jest hazard. Proszę przyjąć wyrazy szacunku.

Cała trójka ruszyła ku drzwiom, odprowadzana zdumionymi spojrzeniami. Powoli, z wysiłkiem, starając się opanować zdenerwowanie, wyciągnąłem ostrze kindżalu z blatu.

Karta była przebita dokładnie pośrodku.

Niemiłe wydarzenie z szulerem nie zepsuło moich stosunków z Alaną, wręcz przeciwnie, raczej nas do siebie zbliżyło. Kiedy słaniając się na nogach, z dziurawą kartą w kieszeni, wszedłem do jej pokoju, kiedy zła na cały świat i gotowa wywołać skandal, odwróciła się do mnie od zakurzonego okna, kiedy w milczeniu rzuciłem na nocny stolik jej weksle… Ta chwila była warta tego, by pokonać dziesięciu szulerów. A nawet tuzin.

Ruszyliśmy w dalszą drogę, znów milcząc, ale teraz wszystko było inaczej. Nie potrzebowaliśmy rozmowy. Alana okazywała mi tym milczeniem szacunek, gdy drzemałem wsparty na poduszkach karety. We śnie widziałem rodowy zamek, w którym gospodaruje cicha, skromna, kochająca aż po grób małżonka.

W zamszowym futerale nad moją głową drzemała księga O magach. Wciąż zbierałem się, by ją otworzyć w jakiejś gospodzie, lecz jak dotąd się nie odważyłem. Jeśli wyczytam w niej coś plamiącego pamięć Maga z Magów Damira, skomplikuje to nie tylko moje stosunki z Sollami, ale być może także z tym łotrem, Czarno Tak Skoro.

Chociaż, mówiąc prawdę, znacznie bardziej bałem się czarnego, zamszowego woreczka. Nie chciałem się do tego przed sobą przyznać, lecz ponowne wsadzenie ręki do środka wymagałoby całej mojej odwagi.

Pozostało już tylko parę dni drogi do moich włości. Rozpoznawałem znajome miejsca. Pogoda była rześka i chłodna, jak sopel lodu, śniegu było niewiele, jakby dla urozmaicenia pejzażu. Konie biegły lekko. Zima dopiero się zaczynała i czyniła krajobraz białym i świeżym jak wykrochmalony kołnierz. Cieszyłem się, obserwując uroki pierwszych przymrozków. Alana, widząc mój dobry nastrój, cieszyła się razem ze mną.

Mieliśmy jeszcze dwa postoje do zamku, gdy w jednej z przydrożnych gospód nastąpiło znamienne spotkanie.

Oberwaniec stał na zewnątrz u wejścia, zakutany w kobiecą chustę i żałosnym głosem proponował: „Usłużyć jaśnie państwu, chociaż konia wyczyścić, dziurę załatać, tylko za jednego miedziaka". Dziwiąc się w milczeniu, że właściciel oberży toleruje pod bokiem natarczywego smarkacza, minąłem go obojętnie, lecz w ostatniej chwili się obejrzałem.

Obdartus, zachęcony moim zainteresowaniem, zajęczał żywiej:

– Jaśnie panie, weźcie mnie na służbę, ja wszystko umiem i konia oporządzić, i dziurę załatać…

Nie wiedzieć czemu uważał, że latanie dziur jest główną potrzebą wszystkich panów.