Выбрать главу

Wyglądał marnie. Wychudł, oczy mu się zapadły. Gdy spotkaliśmy się po raz pierwszy, wyglądał bardziej zdrowo.

– Mogę także zaśpiewać – mamrotał chłopaczek, spoglądając błagalnie. – Weźcie mnie na służbę, dobry panie, a nie poża…

Jego oczy zaokrągliły się. Rozpoznał mnie wreszcie.

– Witaj – powiedziałem uprzejmie – Kliwi, czy jak cię tam zwą…

Chude liczko zmarszczyło się boleśnie, jakby Kliwi Młynarczyk miał się zaraz rozpłakać.

– Kto to jest? – spytała zza moich pleców Alana.

Kliwi zaszlochał i wyciągnął przed siebie ręce, wnętrzem dłoni do góry.

Obie były pełne starych i świeżych oparzeń. Jakby Kliwi próbował wyciągać gołymi rękami kasztany z ognia.

Cudze pieniądze parzyły go żywym ogniem. Tak, jak głosił wyrok.

Niczego innego nie potrafił. Kiedy brał się do jakiejś uczciwej roboty, wychodziło mu to bokiem. Przepędzali go i bili. Z głodu znów zaczął kraść, okręcając dłonie szmatami, raz nawet kupił sobie skórzane rękawice. Nic nie pomagało. Za każdym razem, gdy jego dłoń dotknęła cudzej sakiewki, z trudem powstrzymywał krzyk bólu i nawet tydzień później nie mógł „załatwić, jak człowiek, naturalnej potrzeby". Ręce miał pokryte oparzelinami. Robotnik był z niego żaden i nikt go nie chciał zatrudnić. Nikomu nie był potrzebny. Zarabiał trochę żałosnymi śpiewami na jarmarkach, lecz ludziom niezbyt się podobały. Znowu go przeganiali, tym bardziej, że nie miał „pozwolenia na żebractwo".

Wszystko to wyznał mi, pochlipując, po tym, jak opłaciłem dla niego za dwa miedziaki nocleg w stodole. Był niebotycznie szczęśliwy. Ogrzał się i podjadł, uwierzył więc w uśmiech losu.

– A pamięta pan Ahara… – opowiadał z radosnym uśmiechem – którego zwali Ropuchem. Jednooki. Ten, co miał umrzeć za miesiąc. I po miesiącu go pochowali. Powiadają, że się utopił w zwykłej kałuży. Spadł z konia i się zachłysnął, a nawet trzeźwy był… Jakże to… utonąć w kałuży?!

Miałem wrażenie, jakby lodowata dłoń przesunęła się po mym karku.

– Tak było mu przeznaczone – rzekłem głucho. – Po miesiącu utopiłby się nawet w miednicy, bez dwóch zdań…

Kliwi posmutniał. Usta skrzywiły się gorzko.

– Przeznaczone… Choćbyś zdychał z głodu.

Popatrzył na swoje oparzone dłonie. Zamyśliłem się.

Choć nie było o czym dumać. Skoro los postawił na mej drodze Młynarczyka, widocznie miało to jakiś sens.

– Pojedziesz ze mną – oświadczyłem gładko.

Kliwi oderwał wzrok od swoich bąbli. Spojrzał mi w oczy, najpierw niedowierzająco, potem radośnie, wreszcie podejrzliwie.

– No tak… ale… kiedy pan ma umrzeć?

Cud chłopak. Miły i bezpośredni.

Najbardziej obawiałem się, że na zwodzonym moście przywita nas maciora.

Zdawało się, że to głupstwo, lecz całą noc przed dotarciem do celu śnił mi się ten okropny obrazek: młoda żona po raz pierwszy widzi zamek szlachetnego małżonka, na zawsze spuszczony zwodzony most, a pośrodku przejścia stoi monstrualna maciora, która nie ruszy się z miejsca bez mocnego kopniaka.

Zbudziłem się zlany zimnym potem.

Dotarliśmy do zamku w południe. Gdy tylko pokazały się szczyty wież nad drzewami, osiodłałem konia i pokłusowałem naprzód.

Świni nie było. Na pochyłych murach leżał śnieg. Biały kobierzec skrywał przed niepowołanym okiem pęknięcia i szczeliny, zmurszałość i zapuszczenie. Na wewnętrznym dziedzińcu trwała wieczna jesień, było wilgotno i błotniście, mocno cuchnęło nawozem.

– Iter! Iter!!!

Podczas gdy kareta przetoczyła się przez zwodzony most, zdążyli zaszlachtować maciorę. Po całym zamku miotały się najęte we wsi pokojówki i inne sługi. W brudnawej kuchni rozpalono ogień. Młody małżonek wyjechał na spotkanie żoneczce na białej jak śnieg klaczy.

Alana wyjrzała ostrożnie zza aksamitnej zasłonki. Za moimi plecami zamek czekał na ocenę. Rozchwiana ruina, siedlisko duchów…

Bałem się, że powie: i to ma być twierdza Rekotarsów?!

– Jak tu pięknie – powiedziała szeptem Alana.

Ze szczytu wzgórza wioska wyglądała jak malowanie: białe dachy i wznoszące się nad nimi sine smugi dymów. Dni robiły się coraz chłodniejsze, zapowiadając srogą zimę. We wszystkich chatach palono w piecach.

Tylko nad dachem domu na wzgórzu niebo było dziewiczo czyste i jasnobłękitne. Czanotaks Oro nie rozpalał ognia.

– Panie Retano, ja się magów boję, może zostanę tutaj?

Kliwi zgrzał się wchodzeniem pod górę i nadstawiał zaróżowione policzki pod hulający na szczycie wiatr.

– Nie można – odparłem oschle. – To dobry człowiek, nie masz się czego bać. Robię to z myślą o tobie, głuptasie!

Kłamałem. Myślałem tylko o sobie.

Furtka była otwarta. Podwórze było puste: ani psa, ani narąbanych drew, ani w ogóle żadnej oznaki życia. Czanotaks nie potrzebował drewna.

– Nikogo nie ma – oznajmił radośnie Kliwi. – Mag pewnie wyjechał.

Jakby w odpowiedzi na te słowa skrzypnęły przeraźliwie drzwi wejściowe. Spodziewałem się tego, a jednak drgnąłem.

– Wejdźcie – powiedział Czarno.

Był zakutany od stóp do głów w futrzaną szubę, lecz wyzywająco naga czaszka odbijała poblaski zimnego dnia. Czarne, nieco szalone oczy, patrzyły bez wyrazu. Mimo woli wspomniałem zimny uścisk we wnętrzu zamszowego woreczka.

Weszliśmy, przy czym musiałem wepchnąć Kliwiego siłą.

We wnętrzu ogromnego budynku było zimniej niż na zewnątrz. W znanej mi sali zwierciadlanej sufit pokryty był szronem, tafle luster zdobiły śnieżne kwiaty. Kliwi drżał coraz bardziej, jakby z zimna, chociaż policzki miał rozpalone, czerwone jak gil.

– Witaj z powrotem, Retano.

Czanotaks usiadł. We włochatej szubie przypominał leśnego stwora z dziecięcej baśni. Z wielkich rękawów wystawały cienkie, białe dłonie. Czarno Tak Skoro splótł palce i oparł się łokciami na kolanach, żeby wygodniej było umieścić na palcach podbródek.

– Miło cię widzieć – skłamałem z uśmiechem. – Spełniłem obietnicę.

Blade usta Czarno rozciągnęły się, jakby były z gumy. Ten uśmiech mówił wszystko.

– Mam nadzieję, że ty spełnisz swoją? – zapytałem z naciskiem.

Mag przymrużył bardziej wąskie szparki powiek.

– A dlaczego nie przyniosłeś ze sobą tej… rzeczy? Tak, jak się umawialiśmy?

Uśmiechnąłem się jeszcze szerzej.

– Nie wszystko od razu… Naturalnie, jest twoja. Jest jednak pewna zagwozdka… Powszechnie uważa się, że niemożliwa jest usługa, jaką mi obiecałeś.

Westchnąłem przeciągle, gdyż te słowa mogły być moim wyrokiem śmierci.

Twarz Czarno nawet nie drgnęła. Jakbym rozmawiał z posągiem.

– Chciałbym być pewien, że jesteś zdolny wypełnić obietnicę – podjąłem twardo. – Mam do tego prawo jako twój… klient.

Kliwi, trzęsąc się milcząco w kącie, pociągnął nerwowo nosem. Czanotaks powoli przeniósł na niego spojrzenie. Chłopaczek kichnął ze strachu.

– Masz prawo – potwierdził mag obojętnie. – Prawdę mówiąc, od samego początku wiedziałem, czemu przywlokłeś tu ze sobą tego… Młynarczyka. Podejdź bliżej.

Ostatnie słowa odnosiły się do chłopaka. Kliwi drgnął i podszedł jak ciągnięty na niewidzialnym postronku.

Nie zwracając uwagi na nerwową czkawkę małego, mag wziął jego dłoń i obrócił wnętrzem do góry. Gwizdnął cicho.

– Tak… Przyszedłeś do mnie jakby z ultimatum, Retano. Pokaż, magu, co potrafisz, wtedy zdecyduję, czy będziemy kontynuować współpracę.

Otwarłem usta, jakby chcąc się sprzeciwić. Czarno pokręcił głową.

– Lepiej nic nie mów. Nie ma w tym niczego dziwnego. Zwykła sprawa… Można dać wiarę na słowo komuś, kto się mieni czarodziejem, że wyrok z ciebie zdjęty, ty zaś potem przeżyjesz pół roku w radosnej nadziei, aż tu nagle trach, nieszczęśliwy wypadek…