Przełknąłem ślinę.
– Tak – kontynuował, spoglądając w zadumie na Kliwiego. – Wiem, czego od ciebie żądam, a ty powinieneś poznać moje możliwości. Chłopcze, bądź tak dobry, podejdź do lustra i dmuchnij na nie.
Kliwi ruszał się jak marionetka. Wydął wargi i dmuchnął na mroźną pokrywę. Biała smużka pary momentalnie rozpuściła szron, lecz nie okrągło, jak należało oczekiwać, a tworząc jakiś nietypowy kształt, podobny raczej do grzyba.
– Dobrze.
Czanotaks znów opuścił podbródek na splecione palce.
– Wracaj do żony, Retano. Jutro zobaczysz z powrotem swego podopiecznego.
Chłopak zaczął się miotać. Gotów był do końca swoich dni lizać moje buty, byle tylko nie… Zwolniłem kroku, skinąłem mu na pożegnanie i wyszedłem. Na progu dogonił mnie rozpaczliwy krzyk byłego złodziejaszka:
– Panie Retano! Niech mnie pan nie zostawia! Zabierze ze sobą! Ja nie chcę!
W jego wyciu było niekłamane przerażenie, że moja prawa noga zawisła w powietrzu.
– Całkiem zgłupiałeś – ocenił beznamiętnie Czanotaks. – Nie wiesz nawet, chłopcze, jakie masz szczęście.
Odszedłem z ciężkim sercem.
W końcu wydałem żywe stworzenie na eksperymenty szalonego alchemika.
Kliwi dotarł do zamku następnego ranka. Głodny, oszalały i kompletnie niczego nie rozumiejący, jego ostatnim wspomnieniem było puste, jakby wymarłe podwórze. Nie pamiętał mojej rozmowy z magiem ani tego, co działo się potem. Sam się sobie dziwił.
Trzeba powiedzieć, że tymczasem rozpoczęte z takim rozmachem urządzanie zamku powoli zamarło. Kończyły mi się pieniądze. Pomysł wielkiej uczty na cześć nowej pani trzeba było odłożyć na lepsze czasy. Na szczęście Alanie zamek podobał się bez względu na wszystko. Cieszyło ją zwiedzanie zakurzonych komnat, wdrapywanie na wieże i kontemplowanie pokrytej pajęczynami siedziby starego rodu. Mocno się obawiałem, że spotka w końcu miejscową zjawę. Choć właściwie nie było się czego bać. Nie mogłem sobie wyobrazić, w jaki sposób takie spotkanie mogłoby mojej żonie wydać się…
Ustanowił się między nami przyjacielski układ, nieco dziwny dla młodego małżeństwa. Tak jak wcześniej nie odwiedzałem jej sypialni, lecz miałem teraz nowy powód: nim pokosztuję małżeńskich rozkoszy, powinienem wyzwolić się z mocy Wyroku i zakończyć znajomość z Czanotaksem. Cały czas szukałem jakiegoś wyjaśnienia dla Alany. Rodowy zwyczaj, który zabraniał mężowi dotknąć żony podczas miodowego miesiąca. Mój język nie był w stanie wypowiedzieć podobnej bzdury. Alana przyjmowała moje odosobnienie na pozór spokojnie. Kto je tam wie, te zamężne piętnastki, może wystarcza im przyjacielskie poklepywanie po ramieniu…
Był jasny, zimny dzień. Kliwi poszedł do wioski. Wcześniej postarałem się o to, żeby nikt nas razem nie widział. Nie na rękę mi była podejrzana znajomość z Młynarczykiem.
Po pierwsze zajrzałem do karczmy. Nie pomyliłem się.
Kliwi tam był.
Wcześniej bez grosza przy duszy, zasiadał teraz za stołem uginającym się od jedzenia. Tłusty sos ściekał po chudych dłoniach. Chłopak zlizywał go z palców, cmokał i mlaskał, objawiając całym swym jestestwem absolutną błogość.
Bez trudu i bólu zdobył ciężką sakiewkę.
Przylgnąłem do ściany. Nogi zrobiły się miękkie, jakby przerażająca moc Czanotaksa Oro objawiła się przede mną w ogniu i dymie, otaczająca siedzącego na ławie Kliwiego i obserwująca go wąskim szalonym okiem.
Kliwi cieszył się życiem.
Z gospody, najedzony do syta, poszedł na bazar. Widziałem na własne oczy, jak wyciągnął monetę z kieszeni zaspanego szewca. Wciąż nurkując w gęstym tłumie, wynurzał się coraz bardziej szczęśliwy, pijany bez wina, zacierając ręce.
Po trzech dniach szalonych kradzieży, złapali go w pobliskim miasteczku. Dowiedziałem się o tym od Itera, ten zaś od dostawcy żywności. Według jego relacji, przyłapali na gorącym uczynku jakiegoś chłopaczka. Rewizja sporo dała. Ci, którzy w ciągu ostatnich dwóch dni stracili swoje trzosy, zwalili się całą hurmą do aresztu i tamtejszy burmistrz z trudem powstrzymał ich przed samosądem. Złodziejaszka osądzono zgodnie z prawem i zesłano na galery. Dobrze mu tak. Wysłuchawszy całej historii, podziękowałem Iterowi i oddaliłem do siebie, skarżąc na migrenę.
Czułem się paskudnie.
Rozdział ósmy
Nie było wyjścia. Zapłata za moje wybawienie znajdowała się w zamszowym woreczku, ten spoczywał w kufrze, zamkniętym na siedem spustów. Wróciwszy z wioski, gdzie delektował się bezkarnością jeszcze wtedy nie schwytany Kliwi, byłem gotów wziąć księgę i natychmiast pobiec z nią do domu na wzgórzu. Niech mag objawi swoją moc na potomku Rekotarsów.
Zimowe dni są jednak krótkie. Wspomniałem mroczne i chłodne, bez jednego światełka, domostwo Czarno Tak Skoro i zaciskając zęby, odłożyłem wizytę na jutro.
Tym bardziej, że jak dotąd nie zajrzałem ani razu do księgi O magach, napisanej przez dziadka mojej żony i bardzo pożądanej przez Czanotaksa.
Zjedliśmy z Alaną kolację w ogromnej jadalni, przy wtórze wiatru w kominie i sapania Itera (sługa Sollów, Klow parę dni temu wrócił do domu, zanieść swemu panu nowinę o naszym bezpiecznym dotarciu na miejsce).
Kolacja przeszła w milczeniu. Sprzyjał mu fakt, że Alana siedziała na drugim końcu długiego stołu i dowołać się można było tylko przez tubę.
Gdy tak siedziała w milczeniu, dziwnie przypominała portret mojej prababki. Nieoczekiwanie dojrzała tego wieczoru, a nawet wypiękniała. Siedziała jakby nieobecna i blada. Dziewczyna, która stała się ofiarą mego egoizmu, żywym losem na loterii.
Przeklinałem sam siebie, patrząc na poważne oblicze mej młodej żony. Postanowiłem od następnego dnia uczynić wszystko, żeby była szczęśliwa. A nawet jeszcze tej nocy.
Jestem jej mężem. Silnym mężczyzną, nie jakimś chuderlawym magiem. Mam przed sobą legalną ślubną połowicę. Wystarczy tego niezdrowego poszczenia. Chcę się z nią kochać czule i mocno…
Alana zauważyła, jak zmienił się mój sposób patrzenia i na jej bladych policzkach wykwitły rumieńce.
Po kolacji szarmancko podałem jej dłoń. Droga do sypialni była daleka, przez dwie galerie, po niebezpiecznych, kręconych schodach. Początkowo szedł przed nami Iter, potem go odesłałem, przejmując od niego świecznik.
Ujmująca mnie pod ramię ręka Alany lekko drżała.
A swoją drogą… Kto wie, co się wydarzyło naprawdę podczas nocy poślubnej?!
– Alano – rzekłem, pragnąc ją uspokoić – czytałaś tę księgę?
Nie powiedziałem, jaką. Naturalnie, wiedziała, o jaką pytam. Jej dłoń zacisnęła się na mym ramieniu.
– Nie lubię jej. Ci wszyscy wszechmocni magowie – dodała jakby z pogardą – tacy niby potężni. Więc czemu na straży stoi jeden Luar?
Byliśmy już u półotwartych drzwi sypialni. W środku buzował ogień. Pokojówka Alany tym razem się postarała.
– Twój zmarły brat? – spytałem machinalnie.
Nie bez powodu szczycę się swym rozumem i taktem, lecz i najmędrszym zdarzają się potknięcia, tym bardziej, że głowę miałem zajętą czymś zgoła innym. Do tego stopnia, że zreflektowałem się dopiero wtedy, gdy zziębła nagle dłoń Alany ześliznęła się z mego ramienia.
Miała wielkie, okrągłe oczy, odbijające blask świec.
– On… nie umarł… On…
– Wybacz, kochanie – powiedziałem bystro. – Przejęzyczyłem się. Nie to chciałem powiedzieć…
Jej twarz zrobiła się mokra od łez, które popłynęły kaskadami.
– Ty… Pan…
Odskoczyła i zatrzasnęła za sobą drzwi sypialni.