Nie dla mnie mądre książki.
Podniosłem głowę. Zbliżał się ranek. Nieprędko zrobi się jasno, lecz zbudziły się już koguty i psy, a piętro niżej wałęsał się krewny Itera, najęty jako pachołek.
W głowie mi szumiało od sławnych imion i wielkich czynów, które dawno odeszły w przeszłość i o których prawie już nikt nie pamiętał, prócz dziwaków w rodzaju Czarno Tak Skoro.
Natomiast żywa została pamięć o moim przodku Damirze. Jeśli będziemy mieć dzieci z Alaną (w tym momencie westchnąłem mimowolnie), przekażę im ową pamięć.
Wrzuciłem bez żalu starą książkę do zamszowego futerału.
Skoro jest tak niezbędna Czanotaksowi, niech ją bierze. Dla mnie jest do niczego.
Alana pojawiła się na śniadaniu smutna i bledziutka. Starając się zatuszować wczorajszą niezręczność, rozpocząłem długą rozmowę o nadchodzącej zimie i tradycyjnym polowaniu i kuligu. Zimowe zabawy jej nie rozweseliły. Postanowiła dąsać się do upadłego.
W tym momencie, nie tyle z głupoty, ile z rozpaczy, wymamrotałem, zwracając się w stronę wąskiego, pokrytego szronem okna:
– Pamiętasz pierścionek, dzięki któremu odegrałem karetę? Złoty pierścionek? Odnoszę wrażenie, że… jakby rdzewiał. To przecież niebywałe. Dziwne, prawda?
Nie miałem zamiaru wypełniać polecenia Czarno Tak Skoro, a jednak…
Nigdy w życiu nie wykonywałem cudzych rozkazów. Nie wiem, co mnie podkusiło. Najwidoczniej dało o sobie znać rozdrażnienie i chęć starcia z twarzy Alany pogardliwego grymasu. Nie przebierałem w środkach.
Alana milczała. Poczułem się jak błazen. Dziwne sprawy magów i dziwne żarciki. Ostatecznie będę miał pełne prawo zameldować Czanotaksowi, że jego głupie zadanie zostało wykonane.
Marszcząc brwi i starając się powstrzymać uśmiech, odwróciłem się do małżonki.
Twarz Alany była biała jak chusta.
Śmiech zamarł mi na wargach, gdy zobaczyłem jej strach.
– Co ci jest, Alano?
Przełknęła ślinę, przy czym szyja drgnęła konwulsyjnie. Zdawało się, że zaraz zemdleje. Podbiegłem i chwyciłem ją wpół.
– Co się stało, do licha?!
– Rdzewieje – powtórzyła takim szeptem, że poczułem ciarki na plecach.
Przeklęty Czanotaks. Przeklęty Czarno Tak Skoro. Co takiego powiedziałem?!
– On znowu przyszedł – powiedziała Alana, zaciskając dłoń na moim ramieniu. – Znowu… A Luar… tam…
Znowu ten Luar. Wciąż stawał na przeszkodzie nocy poślubnej. W końcu znienawidzę sam dźwięk jego imienia.
– Alano, żartowałem. Nie można zażartować?
Tak na mnie spojrzała, że gdyby mogła zabić wzrokiem, zostałaby już ze mnie mokra plama na ścianie.
Potem odepchnęła moje dłonie i pobiegła do swego pokoju, nie wiadomo dlaczego kuśtykając.
Zazgrzytałem zębami. Przebrałem się jak na paradę, przypasałem szpadę, wziąłem księgę w zamszowym futerale i udałem się do tego łotra, Czanotaksa z nadzieją, że krótka historia tej niemiłej znajomości właśnie dobiega końca.
Czwarty raz wstępowałem w progi domu czarnoksiężnika i spodziewałem się, że ostatni. Mag przyjął mnie uprzejmie. W zwierciadlanej komnacie specjalnie na tę okazję objawił się wygodny fotel, a niewygodny zydel, na którym zwykle mag sadzał gości, poszedł tym razem w kąt.
Swoją drogą, owa drobna uprzejmość wcale mnie nie zmiękczyła.
– Więc tak – rzekłem oficjalnie – panie Czanotaksie Oro, wypełniłem pańskie warunki. Przywiozłem interesującą pana rzecz i mam prawo oczekiwać teraz wypełnienia obietnicy. Natychmiast. Jeśli dobrze pamiętam, wystarczyło panu dziesięć godzin na Kliwiego Młynarczyka?
Pokryte szronem lustra odbijały mdło zimowe słońce. Salon tonął w chłodnym, matowym świetle. W miejscu, gdzie oddech Kliwiego rozpuścił lód, pozostało niezamarznięte. Dziwna plama, przypominająca pokracznego grzybka.
– Ten złodziejaszek marnie skończy – burknął w zadumie mag.
Wyjąłem księgę w futerale i położyłem na dłoni, jakbym chciał ją zważyć. Ciężar był odpowiedni, dziekan Łujan ciężko pisał.
Jakiś czas spoglądaliśmy sobie w oczy. Potem Czanotaks odszedł od okna – cały czas stał tam przygarbiony, jakby nie miał sił trzymać się prosto – przeszedł do mnie przez całą długość pokoju. Wyciągnął rękę, by odebrać dzieło Łujana. Położyłem sobie księgę na kolanach.
– Panie Czanotaksie, kiedy zacznie mnie pan uwalniać od zaklęcia?
– Właściwie – wymamrotał tamten, obserwując, jak gładzę nerwowo zamsz futerału – mogłaby zostać u pana. Wiem już wszystko, czego się chciałem dowiedzieć.
– Dobrze – odparłem spokojnie. – Niech ta księga, będąca posagiem mojej żony, ozdobi mą bibliotekę. W każdym razie wypełniłem swoje zobowiązanie. Chciałbym, żeby pan jak najszybciej wypełnił swoje.
Czanotaks westchnął. Cofnął się, przystanął obok zamarzniętego lustra i ostrożnie drapnął szron koniuszkiem długiego paznokcia.
– A czemu się tak spieszysz, Retano? Masz przecież jeszcze pół roku przed sobą?
Wstałem.
Prawdę mówiąc, oczekiwałem czegoś w tym rodzaju. Czarno Tak Skoro lubił upajać się swoją wszechmocą. Był urodzonym szantażystą.
Przez krótką chwilę walczyłem z pragnieniem dobycia szpady.
Ten gest byłby zbyteczny. Nie po to obnaża się ostrze, by kogoś straszyć. Na razie nie miałem zamiaru zaszlachtować Czanotaksa. Opanowując się, położyłem dłoń na rękojeści.
– Panie Czanotaksie, nie mam zamiaru tracić czasu na próżne gadanie. Proszę sobie darować te kiepskie żarty i wypełnić zobowiązanie. Tu i teraz.
Rękojeść broni robiła się coraz cieplejsza pod moim dotykiem.
Czarno Tak Skoro powiódł palcem po lodowej powierzchni. Chrząknął niemal karcąco.
– Retano… Wciąż widzisz we mnie jakiegoś oszusta i wydrwigrosza. Przecież powiedziałem, że to zrobię! Zdejmę z ciebie zaklęcie, możesz już teraz zapomnieć o wyroku Sędziego…
– Więc zrób to teraz! Po co to niepotrzebne strzępienie języka?!
– Och, jaki jesteś nieuprzejmy, Retano – zaburczał niechętnie Czanotaks.
Przeszedł całą komnatę do okna, odkrył okrągły otwór strzelniczy w oszronionej szybie i spojrzał w dal. Wytężał wzrok, jakby nad jasnym, śnieżnym widnokręgiem przepływały właśnie wspomnienia jego pierwszej miłości.
– Przystąp do wypełnienia obietnicy – zażądałem zwięźle.
Czarno Tak Skoro westchnął. Przesunął dłonią po łysej czaszce. Dziwne, że całkiem goła, nie pokryła się dotąd szronem.
– Widzisz, Retano… problem polega na tym, że nadal będę potrzebował twojej pomocy. Pamiętasz, jak się umawialiśmy: „usługa za usługę". Proszę, pocierp jeszcze trochę i pomóż mi. To dla ciebie nic trudnego, ja zaś będę ci wdzięczny do grobowej deski.
Mówił to odwrócony, takim tonem, jakby rozmawiał o pogodzie.
Prawie czułem świerzbienie klingi mej szpady.
– To jak? – spytałem strasznym głosem. – Uważa pan, że warunki umowy nie zostały spełnione?!
– Nie do końca.
Czarno w końcu oderwał się od otworu obserwacyjnego i odwrócił ku mnie. Z jego czarnych oczu trudno było wyczytać, kpi sobie ze mnie, czy prosi o wybaczenie.
Moja szpada wyskoczyła bezszelestnie z pochwy. Jeden ruch sprawił, że sztych oparł się o grdykę czarownika.