Выбрать главу

Nikt jeszcze na świecie nie wyzwolił we mnie takiej nienawiści.

– Bydlak! Kłamca! Spełnisz obietnicę albo…

Po klindze rodowego oręża popłynęła gruba, mętna łza, jak wosk spływający ze świecy. Z otwartą gębą obserwowałem, jak topi się mój oręż. Niby wosk. Stal się rozpływa, klinga się kurczy, a mętne krople kapią na podłogę… Kap, kap…

W istocie wszystko stało się w okamgnieniu. Moja szpada spłynęła na podłogę, a krople ułożyły się w rysunek jakby kwiatu w rodzaju chryzantemy. Wpatrywałem się weń baranim wzrokiem, ściskając w garści dziwnie lekką gardę.

– Retano – rzekł ponuro Czanotaks – dlaczego jesteś taki porywczy, przecież rozmawiam z tobą, jak z przyjacielem…

Cisnąłem weń rękojeścią. Chybiłem z odległości trzech kroków. Żałośnie zadzwoniwszy o ścianę, ułamek rodowej szpady przetoczył się z kąta w kąt.

– To wszystko, czy jeszcze coś, Retano? Tak być nie może.

Mogę bez problemu walczyć sam jeden z dwudziestką wrogów, lecz przyczajona, wyzywająco spokojna bestia z wąskimi, czarnymi oczami doprowadziła mnie niemal do szaleństwa.

Moja wściekłość była niczym ognista przepaść, rozwierająca się pod nogami, jeszcze chwila i rzuciłbym się na niego z rykiem urażonej godności, rozpaczliwie i bezpowrotnie. Zapewne zamieniłbym się po chwili w miotające się bezsilnie zwierzę. Chciałem udusić czarodzieja albo rzucać w niego meblami, może skopać nogami. Zapewne rozbawiłbym go. A jeszcze pewniej, nie mogąc znieść hańby, powiesiłbym się na najbliższym drzewie.

Cudem się opanowałem.

Panując nad sobą opadłem na fotel, odprowadzany uważnym spojrzeniem ciemnych, nieco szalonych oczu. Siadłem, zarzucając nogę na podłokietnik, choć mięśnie miałem jak odrętwiałe.

– Miej cierpliwość, Retano. Zrobię wszystko, co obiecałem, lecz trochę później. Im chętniej mi pomożesz, tym szybciej nastąpi wyzwolenie. Rozumiesz?

– Szantażysto – wycedziłem przez zęby. – Ty…

Z natury nie bałem się żadnych magów. Oprócz tego, który całkiem niedawno zadziwił mnie swymi możliwościami. Teraz pomyślałem, że może w ogóle nie należało przestępować jego przeklętych progów. Myśl była upokarzająca, więc przegnałem ją ze swego umysłu. Uśmiechnąłem z przymusem.

– Możesz dźwigać góry? Może byś zarabiał jako jarmarczny kuglarz?

Czarno nie obraził się. Wymamrotał smutno:

– Góry przenosić… A coś ty myślał, Retano? Kiedy miotałeś się, szukając, wielu znalazłeś chętnych do zmiany twego Wyroku? Ustawili się do ciebie w kolejce?

Odwróciłem wzrok.

Miał rację. Żaden z tych łotrów nie zgodził się. Nawet tak porządny czarodziej, jak ten strzec z bagien.

Przypomniałem sobie, jak Kliwi Młynarczyk radośnie ściągał cudze sakiewki. Mieliśmy różne Wyroki, ale Sędzia był jeden!

– To znaczy, że jesteś wyjątkowy – wycedziłem, patrząc w bok. – Mag z Magów Czanotaks… Niemal nowe wcielenie Wielkiego Maga Damira? Tak?

– Co za różnica, czyje wcielenie – odparł tamten lekko roztargniony, wzdychając.

Nie wiedzieć czemu, poczułem się nieswojo.

Krótki zimowy dzień zbliżał się do końca. Białe, matowe światło czerwieniało powoli. Jutro może być porywisty wiatr.

Nagle opadł mnie ze wszystkich stron mróz, jakiego do tej pory nie czułem. Wciskał się pod ubranie i do butów. Miałem ochotę objąć się ramionami, lecz powstrzymałem się. Byłby to gest ujawniający słabość.

– Powiedziałeś Alanie, że złoto rdzewieje?

Uniosłem głowę. Jakiś czas mierzyliśmy się wzrokiem z czarodziejem, potem znów odwróciłem oczy.

– Pies cię trącał. Dosyć tej farsy. Nie będę ci służył. Żałuję tylko, że wciągnąłem w to niewinną dziewczynę. No cóż, zostanie młodą wdówką i wyjdzie znowu za kogoś. Żegnaj, Czanotaksie Oro. Życzę szczęścia.

I wyszedłem, czując dziwną lekkość w sercu.

Dotarłem do zamku o zmroku. Iter czekał na mnie w progu. Gdy zobaczyłem jego wyciągniętą fizjonomię, zaraz zrozumiałem, że nie dadzą mi spokojnie umrzeć.

– Pani Alana… po tym, jak pan wyszedł poszła na spacer do zagajnika… Słońce świeciło… Czemu nie spacerować? Minęły dwie godziny… Posłałem chłopaka. Mówił, że ślady wiodą przez zagajnik na główną drogę i tam nikną wśród innych. Posyłałem już do wsi. Nie ma, jakby się pod ziemię zapadła…

Alana.

Spadło na mnie straszne zmęczenie, wbijało w ziemię tak, że moje ślady na śniegu wydawały się głębsze. Powłócząc nogami, wróciłem do stajni, ciężko wskoczyłem w siodło i pocwałowałem do wioski.

Ile tam karczem? Dwie? A w sąsiedniej wsi? Jakieś nieznane mi spelunki?

Uraziłem ją dwa razy pod rząd, plamiąc pamięć o jej wspaniałym bracie. Nie zdziwiłbym się, gdybym znalazł swoją piętnastoletnią żonkę w najbliższej tawernie pijaną jak szewc. Będę ją wiązać, myślałem, ostro poganiając konia. Nie ucieknie ode mnie. Będę trzymał ją na łańcuchu. Dowie się, co to znaczy igrać z honorem Rekotarsa.

Nie da się ukryć hańby. To nie duże miasto. Jest tylko jeden dziedzic na włościach i pijaną dziedziczkę z pewnością wszyscy już zobaczyli…

Koń jęczał boleśnie, źle przeze mnie traktowany. Okrutnik w siodle…

Nie znalazłem Alany w żadnej z gospód. Co więcej, nikt jej nie widział. Wszyscy patrzyli na mnie z jednakowym zdziwieniem. Miejscowi włościanie raczej nie byli powiernikami sekretów…

W sąsiedniej wsi także nie widziano Alany. Jakby wyszedłszy z zamku zamachała rękami i wzniosła się na skrzydłach do nieba.

Zasnąłem dopiero nad ranem. Całą noc wydawało mi się, że słyszę stukanie do drzwi. Gdyby tak pułkownik Soll przyjechał odwiedzić córkę… Ja zaś musiałbym wyjść mu na spotkanie.

W końcu były to tylko majaki. Wiatr stukał do okien. Uspokajałem się i pytałem siebie: a może Alany wcale nie było? Może załamany Wyrokiem Sędziego piłem pół roku z rozpaczy w rodzinnym gnieździe, mając przy tym alkoholowe omamy?

Rankiem zdrzemnąłem się. Wystarczyło, że zamknąłem powieki, gdy ujrzałem oczami duszy ciemny kanał, garbaty mostek. Widok jakby znajomy.

Na moście stał wysoki i szczupły starzec. Nigdy go wcześniej nie widziałem i wolałbym nigdy nie spotkać, gdyż jego spojrzenie było ostre jak chirurgiczny lancet. Aż się chciało od razu obudzić.

– Ona jest u niego – rzekł stary zmęczonym głosem, ciskając kamyk w nieruchomą, czarną toń.

Na wodzie rozeszły się kręgi.

Chciałem wziąć ze sobą starostę i paru wieśniaków, lecz nikt ze mną nie poszedł. Wszyscy okazali się chorzy, słabi, bardzo zajęci. Starosta przysięgał, że nie może iść w tej chwili na wzgórze. Pan Rekotars wybaczy, ale to nie jest sprawa chłopstwa włamywać się do domu maga. Jaśnie pan jest wolny jak ptak, a chłopi muszą żyć na tej ziemi…

Iter nie odważył się odmówić, lecz widząc jego sino-bladą twarz, sam zmieniłem zdanie. Wziąłem krzesiwo i wiązkę pochodni. U stóp wzgórza zapaliłem od razu dwa i wszedłem na górę z ogniem w środku jasnego dnia.

Furtka była, jak zwykle, uchylona.

Drzwi wejściowe otwarły się niemal natychmiast. Czarno czekał w głębi przedpokoju, zakutany po uszy w futrzaną szubę.

– Witam – powiedziałem, wysuwając łuczywa przed siebie. – Przyszedłem cię rozgrzać.

Trudno powiedzieć, czego oczekiwał. Milczał, a odblaski płomieni pląsały na gołym czerepie.

Ruszyłem do przodu, zamierzając wbić mu pochodnię w twarz.

– Ostrożnie – powiedział cicho. – Źle zrozumiałeś. Nie lubię ognia, lecz to nie znaczy, że się go boję. Ty na przykład nie lubisz brudu, ale gdyby ktoś rzucił w ciebie kałem, nie uciekałbyś w przestrachu? Prawda?

Patrząc, jak mrugam powiekami, wyciągnął dłoń i oderwał kawałek płomienia, jakby był to kawałek słomy.