Выбрать главу

– Przepraszam, że zbiłem cię z tropu.

Parę mgnień płomyk skakał na jego dłoni, jakby chciał uciec. Potem zacisnął palce i ogienek zgasł, zmięty jak ścierka.

Zgasły też moje obie pochodnie.

Zrobiło się ciemno, a może tylko tak mi się zdawało. Czarno Tak Skoro wisiał przede mną jak wielki, włochaty cień. Tylko na łysej makówce gorzało mdłe światełko.

– Co tak stoisz? Wejdź, skoro przyszedłeś. Właśnie rozmawialiśmy o tobie z Alaną. Wchodzisz?

Nie ruszyłem się z miejsca.

– Jeśli się rozmyśliłeś, wracaj do domu. Alana przyjdzie potem. Nie stój w progu, bo trzeba zamknąć drzwi. Ziąb…

– Alana! – zawołałem ochryple.

Ogromne domostwo milczało.

– Zapamiętam ci to – rzekłem głucho, wiedząc z góry, że to nie czcza pogróżka i kiedyś zemszczę się na panu Oro.

Przede wszystkim za bezsilność odczuwaną w tej chwili.

– Wejdź – powtórzył cierpliwie Czarno Tak Skoro. – Jesteś… wybacz, Retano, jesteś dzielnym człowiekiem, lecz głupim. Dwa tygodnie wiozłeś tę książkę i nawet nie raczyłeś do niej zajrzeć. Ożeniłeś się z panną, nie dowiedziawszy się wszystkiego o jej rodzinie. O bracie…

Znowu ten jej brat!

– Znowu wybacz, Retano. Myślałem, że skojarzysz fakty… Dziadka Alany, jego dzieło, Luara. Myślałem, że mi rzeczywiście pomożesz. Zamiast tego wpadłeś w histerię. Szkoda. Osobiście mogę obejść się na tym etapie bez twojej pomocy. Wybacz.

– Alana!!! – ryknąłem tak, że zabrzęczały szyby.

Cisza.

Potem w głębi wielkiego domu skrzypnęły drzwi. Zbliżały się niepewne kroki. Alana pojawiła się na górnym podeście schodów. Stała, jakby wahając się, czy ma do mnie zejść.

Oblizałem wargi. Drobna, w krótkim futerku, wyglądająca młodziej niż naprawdę. Jej twarzyczka, często pełna złości i dumy, wydała mi się nieznajoma. Smutna buzia skrzywdzonego dziecka.

– Alano, chodźmy do domu – powiedziałem łagodnie.

Jej usta należało posmarować odżywczym kremem, tak były spierzchnięte, że mogły zaraz zacząć krwawić.

– Alano – powtórzyłem drżącym głosem.

Alana wpatrywała się w maga, jakby dopiero teraz go zauważyła.

– On powiedział, że ty… że pan poślubił mnie tylko z powodu księgi i że to on kazał się panu ze mną żenić. Czy to prawda?

Przełknąłem ślinę.

Czarno Tak Skoro stał dwa kroki ode mnie. Kiedy oczy przyzwyczaiły się do półmroku, widziałem dobrze jego twarz. Jego oczy były jak zawsze beznamiętne i nie wyrażały niczego.

– Powiedz jej, Retano – rzekł z westchnieniem Czanotaks. – Odpowiedz żonie. Prawda?

Podniosłem wzrok na Alanę.

Teraz widziałem w niej podobieństwo do ojca. Tak mógł wyglądać trzynastoletni Egert.

– Nie – odparłem, patrząc jej prosto w oczy. – To wstrętne kłamstwo. Ten pan jest magiem, więc uważa, że wszystko mu wolno. Zejdź tutaj, Alano. Pójdziemy do domu.

Czarno Tak Skoro uśmiechnął się.

– Jest pan naprawdę bezczelny, panie Rekotars. Jakże to tak? Kłamać w żywe oczy ukochanej żonie?

– Alano, chodźmy do domu – powtórzyłem spokojnie.

Nie ruszyła się z miejsca.

– On mówi, że jestem związana z Luarem niewidzialną nicią i mogę go do niego zaprowadzić. Chciałabym to zrobić.

Poczułem przerażenie.

Najprościej byłoby uznać Alanę za obłąkaną. Dziedziczny obłęd po matce. Bez trudu mogłem stwierdzić pomieszanie umysłu. Gdyby obok nie stał Czarno Tak Skoro, który rozrywa ogień palcami jak wiązkę słomy. Któremu, jak się okazało, nie tyle była potrzebna księga, lecz…

„Retano, jesteś dzielnym człowiekiem, lecz głupim".

– Naprawdę jestem głupi – szepnąłem.

– Tak, jak mówiłem – przytaknął z ochotą Czarno. – Wybacz, lecz potrzebuję tej panny.

Zdawało mi się, że tonę w tych jego przeprosinach jak w bagnie. Usłyszałem, jak mówię nieswoim, niesamowicie spokojnym głosem:

– Trzeba się było samemu z nią ożenić. Ja także jej potrzebuję, Czanotaksie.

– Nie.

Wargi maga wygięły się w łuk kącikami do dołu.

– Bądź uczciwy chociaż wobec samego siebie…

– Alano, chodź tutaj! – wrzasnąłem.

Nie ruszyła się z miejsca.

Czanotaks odczekał chwilę. Uśmiechnął się jednym kącikiem ust. Bezszelestnie wspiął się po schodach i już z góry kiwnął zapraszająco ręką.

Stałem nieruchomo chyba pięć minut, jakby nogi wrosły w podłogę. Potem zrobiłem krok naprzód…

Niewidoczna zapadnia momentalnie rozwarła się pod moimi stopami, a potem zamknęła, tłumiąc moje nieludzkie wycie.

W dawnych czasach istniał ciekawy sposób wyrabiania wina: beczkę składowano w kamiennej niszy, a wraz z nią zamurowywano żywego więźnia w wieku około dwudziestu, trzydziestu lat, a nawet do pięćdziesiątki, żeby następcy winiarzy, odnajdując skrytkę, znaleźli drogocenne naczynie w towarzystwie spróchniałego szkieletu.

Powiadają, że kiedyś beczka okazała się pusta, przewiercona kamieniem, a na pożółkłej czaszce zachował się wyraz pełni szczęścia. Być może delikwent zaznał radości nieznanej jego strażnikom…

Myślałem o tym, ocknąwszy się w podziemiach. Przykuty łańcuchami do zimnej, wilgotnej ściany.

„Retano, jesteś dzielnym człowiekiem, lecz głupim".

Ostatnim, co pamiętałem, była pustka rozwierająca się pod stopami. Nie czułem zderzenia z podłożem. Jakbym prosto z sieni domu Czanotaksa trafił w łańcuchy u ściany.

Po chwili oczy przyzwyczaiły się do ciemności. Nastawiałem uszu, próbując wyłowić w zatęchłym powietrzu cokolwiek więcej, niż daleki plusk spadających kropel. Wszystko przychodziło mi z trudem. Nie zdziwiłbym się, gdyby okazało się, że obok mnie znajduje się jakiś poprzednik w resztkach zetlałej odzieży, odsłaniającej szkielet.

– Ależ z ciebie bydlak, Czanotaksie – powiedziałem na głos.

Nie było odpowiedzi. Krótkie łańcuchy nie pozwalały mi opuścić rąk, żelazna obręcz, przyśrubowana do ściany, nie pozwalała wstać. W takiej pozycji można było tylko rwać włosy z głowy i nic więcej.

– Zabiję cię, Czarno!

Moja prawa noga, kopiąc ciemność, uderzyła o coś twardego. Mój cichy okrzyk i głuchy odgłos uderzenia nastąpiły niemal jednocześnie.

Beczka.

Parszywy los! Czemu musiałem wspomnieć recepturę wytwarzania wina, którą, jeśli wierzyć kronikarzom, nigdy nie posługiwali się moi przodkowie?!

Rozejrzałem się rozpaczliwie.

Pod ścianą znajdowała się długa galeria wielkich beczek, całkiem jak w mej zamkowej piwnicy. Skoro nieznajomi winiarze postawili tutaj dwadzieścia beczek, czemu skąpili na więźniach? Czyżby wystarczał jeden?

– Zabiję cię, Czarno! – powtórzyłem szeptem.

Rozmyślać można w każdym położeniu. Prawie w każdym. Po pierwsze pomyślałem o Alanie i owa myśl sprawiła, że zawyłem, szarpiąc się bezsilnie.

„Bądź uczciwy chociaż wobec samego siebie".

– Więc tak – warknąłem wściekle – Alana jest moją żoną. Nawet jeśli przespałem noc poślubną, pijany jak bela… Nawet jeśli ożeniłem się z rozsądku i tak jest moją żoną! Jestem za nią odpowiedzialny. Jeśli zaraz jej nie wypuścisz, źle będzie z tobą!

Wściekłe wrzaski dodały mi odwagi. Krzyczałem, zapluwając się ze złości, a wystraszone echo skakało po sklepieniach jak spłoszony zając.

W końcu się zmęczyłem. Zadyszałem się. Kajdany brzęczały ponuro i jakby w odpowiedzi rozległo się ciche westchnienie z ciemnego kąta.

Ucichłem.

Westchnienie było jakby znajome. Nieraz je słyszałem podczas zimowych wieczorów, gdy wicher wyje smutnie w kominie, a zwłaszcza tego pamiętnego dnia, gdy w zamku zjawili się handlarz nieruchomościami, rzeczoznawca i kupiec.