Komedianci wrócili ze sceny spoceni. Nie czuli mrozu, chociaż mieli czerwone uszy i nosy. Puder na ich twarzach zbrylił się jak wilgotny tynk. Siedli na kufrach pod ścianami, czekając w milczeniu aż się rozejdą widzowie. A może po prostu odpoczywając.
Tantala została na zewnątrz. Słyszałem, jak pyta o coś półgłosem Alanę, a tamta odpowiada też cicho i spokojnie.
– Starczy tego siedzenia – rzucił ponuro Barian. – Do roboty.
Wszyscy się ruszyli. Kobieta bez żenady zaczęła ściągać przy nas suknię podbitą watą, stary złoczyńca wziął kawałek chleba, a Mucha wydobył z gaci marchew i obejrzał ją w zamyśleniu.
– Rekwizyt usycha – powiedział do szefa teatru. – Przydałby się nowy.
Nocowaliśmy w gospodzie. Skąpiec Barian wynajął tylko dwie małe izdebki. Jedną oddał mnie z Alaną i Tantala, drugą zarezerwował dla swojego zespołu. Nie przywodziło to na myśl żadnych frywolności: mróz był tak wielki, że nikomu nie przychodziło do głowy zdjąć choćby rękawiczki.
Alana usnęła okryta stosem pierzyn. Zszedłem do jadalni, gdzie było ciepło. Postanowiłem zdrzemnąć się w fotelu u kominka, przyzwyczajony już do takiego sposobu nocowania. Zasnąłem niemal natychmiast, a przytłumione rozmowy gości przy jednym ze stołów wplotły się w mój sen.
Przyśniła mi się kurtyna, podszyta z wierzchu grubymi białymi nićmi. Przywiązywałem marchew do kalesonów i w żaden sposób nie mogłem jej przytroczyć… a przecież za chwilę wejdzie tu Alana, to nasza noc poślubna, a pod łóżkiem obok nocnika leży książka O magach. Jej wiano.
„Czemu milczysz – dudni nad mym uchem głos Czanotaksa Oro – powiedz, skoro źle widzisz… Skoro nie jesteś obca…”
„Uważasz mnie za obcą?!" – pyta z goryczą Alana, ja zaś stoję przed nią z marchewką w dłoni i nie wiem, co odpowiedzieć.
„Dziesięć lat… dziesięć lat…”
„Nie. Już nie. Wybacz, Barianie… Nie mogę…”
Jestem pchłą wewnątrz zamszowego woreczka. Zimna dłoń z długimi białymi palcami przesuwa po szwach, próbując mnie złapać. Wciskam się w róg, lecz twardy, żółtawy pazur zbliża się. Na samą myśl, co się dalej stanie, zapadam w ciemność bez dna.
Odpracuję to, Czanotaksie. Zrobię wszystko, co każesz… tylko…
Z ciemności spoglądały na mnie ostre jak szpileczki oczka Sędziego. Kręcił się, dzień za dniem, drewniany kalendarzyk.
Następnego dnia podszedłem do Tantali i, odwracając oczy, poprosiłem, by oddała magiczną szpilę.
Zdziwiła się. Być może pomyślała, że stchórzyłem. Po chwili wahania zwróciła mi jednak broszę.
Nie miałem możliwości się usprawiedliwić. Choć kusiło mnie, by wyjaśnić, że to strach przed Czanotaksem mnie dręczy.
Nie chciałem wierzyć, że rośnie to we mnie. Lepiej zwalić wszystko na złe moce, na Czarno, który na odległość łamie moją wolę…
To istniało. Nieodparte pragnienie zawrócić i czołgać się przed magiem.
Trzeba powiedzieć, iż życie komediantów nie było usłane różami.
Wokół ciągnęły się zaśnieżone pola, na horyzoncie unosiła się i opadała ciemna plama lasów. Barian wolał nie wjeżdżać do lasu. Obawiał się wilków i rozbójników. Nawet najbardziej ironiczny z moich uśmiechów nie mógł skłonić do tego ostrożnego szefa grupy. Tantala szła obok wozu w milczeniu. Gorączkowe wzburzenie władające nią na początku podróży, zamieniło się w zgryźliwy nastrój. Barian szedł razem z nią, unikając, nie wiedzieć czemu, jej spojrzenia.
Nie było co robić. Aktorzy zmieniali się na kozłach, ja zaś pokazywałem Alanie ślady na śniegu i wymyślałem fantastyczne historie o swoich walkach z wilkami i zbójami. Słuchała z bladym uśmiechem. Raz poprosiłem, by aktorzy dali mi powozić. Mało nie pękła przy tym przednia oś i chociaż Barian nie ośmielił się mnie za to zrugać, widziałem, że był zły.
W wiosce Międzyrzecze mieliśmy spotkać się z dwunastką ochroniarzy Tantali. Oczekiwałem niecierpliwie, kiedy wreszcie będę mógł się przesiąść do wygodnej karety i kontynuować podróż jak przystało szlachetnie urodzonemu. Czekaliśmy w tej miejscowości dwa dni, nikt jednak nie słyszał w okolicy o powozach z herbami ani tuzinie jeźdźców.
– Zima – stwierdziłem, próbując zdjąć z twarzy Tantali maskę napiętego oczekiwania. – Wszystko mogło się zdarzyć.
– Mam wrażenie – odparła szeptem – że wystawiłam ich na niebezpieczeństwo, podstawiając zamiast siebie.
– Czanotaks zorientował się już… w tej naszej maskaradzie?
– Skąd mogę wiedzieć? – syknęła ze złością. – Nie przysyła mi liścików przez gołębie pocztowe.
– Przepraszam – odrzekłem potulnie, choć nie było za co przepraszać.
Minęły jeszcze dwa dni. Nie mogliśmy dłużej czekać. Barian niespecjalnie się zmartwił, że jaśnie państwo chce dalej wędrować z komediantami. Według mnie, był raczej zadowolony. Tantala, składając broń, zniżyła się do tego, by mnie podtrzymać na duchu.
– A co nam szkodzi dotrzeć w ten sposób aż do samego miasta? Nie znajdzie się lepszej przykrywki, Retano. Skoro Czanotaks nie wyśledził nas do tej pory, potem będzie mu coraz trudniej…
– A jeśli wyśledził? – spytałem zgryźliwie.
Wzruszyła ramionami.
– Magowie nie są wszechmocni. Mamy się od razu poddać i uznać, że i tak mu nie uciekniemy?
Posmutniałem.
– Tak czy inaczej, musimy przedostać się do Egerta – podjęła, jakby przekonując samą siebie. – On znajdzie wyjście.
Kobiety są nielogiczne. Tantala nie wierzyła we wszechmoc czarodzieja, ale za to wierzyła, że pułkownik Soll jest wszechwładny. Nie miałem siły z nią polemizować ani nawet wzruszyć ramionami.
Wędrowaliśmy jeszcze tydzień. Moje życie topniało, jak zaciśnięta w dłoni śnieżynka, a drewniany kalendarzyk za pazuchą dusił mnie i nie dawał zasnąć. W jednej z wiosek wygwizdano spektakl, gawiedź była niezadowolona. Barian i jego towarzysze musieli prędko zwijać teatrzyk pod gradem zmarzniętych nieczystości.
– Kiepsko zagraliście? – spytałem jadowicie, gdy zatrzymaliśmy się w środku nocy w szczerym polu i rozpaliliśmy wielkie ognisko.
Szef grupy opuścił ręce. Widziałem, że ma na końcu języka ostrą ripostę, lecz trzyma ją na wodzy.
– Motłoch lubi obrzucać gównem – zaszemrała, podchodząc do nas cicho, Tantala. – Choćbyś stanął na głowie…
Barian spojrzał na nią smutno, ale nic nie powiedział. Potem usłyszałem, jak odprowadzając Tantalę na bok, do czegoś ją gorąco przekonywał. Nie widziałem jej twarzy, była ode mnie odwrócona.
Następnego dnia, zanim zaczęło się przedstawienie, oddaliłem się spiesznie. Wałęsając się wzdłuż opustoszałej drogi, słuchałem, jak wyje z miłości szalona amantka, jak blacha rozlega się gromem i jak pokrzykuje tłum. Ktoś na scenie nie mógł wydobyć z pochwy zardzewiałej szpady. Może chociaż dzisiaj ich nie wygwiżdżą. Może nawet sypną grosza na chleb…
– Nie podoba ci się? Kiepska sztuka?
Tantala stała w cieniu wysokiej, bezlistnej topoli. Nie widziałem w półmroku jej twarzy, ale głos był oschły i nieżyczliwy.
– W ten sposób nie dotrzemy na miejsce i za pół roku – burknąłem, patrząc w bok. – Może wystarczy już… grać komedię. Rób, jak uważasz, ale ja bym wynajął karetę. Dopóki jeszcze zostały jakieś pieniądze…
– Czanotaks nas znajdzie – oświadczyła fatalistycznie.
Potknąłem się o zaspę i wpadłem w śnieg po kolana.
– Kartki od pocztowych gołębi? – zażartowałem dość nietaktownie, lecz nie mogłem się powstrzymać.
Oblizała wargi.
– Prawie. Na pewno tego nie czujesz, bo masz talizman, ale…
Poczułem w sercu chłód bardziej przejmujący od atakującego nas mrozu.
– Weź ją – rzekłem bez namysłu.