Przeklęta brosza, jak na złość, nie dawała odczepić się od mankietu.
Tantala milczała chwilę, obracając artefakt w palcach. Westchnęła, odpięła kołnierz płaszcza i przypięła tam, gdzie poprzednio.
– Wybacz. Później ci oddam.
Nie spałem całą noc, wiercąc się na twardej podściółce i wsłuchując w niespokojny oddech Alany. Czułem się jak nagi. Pamiętałem zimną dłoń Czarno Tak Skoro zaciskającą się na mojej w środku zamszowego woreczka i jak zmieniała się pogoda, wiodąc mnie do konkretnego celu. Bałem się, że mag zjawi się w moim śnie.
Nie pojawił się jednak.
Cały następny dzień Barian i Tantala spędzili na drugim wozie. Szedłem obok, łowiąc oderwane słowa, dochodzące zza grubej kotary. Rozmowa była dziwna. Tantala skrzeczała nieswoim, starczym głosem, przechodząc co pewien czas w rozdrażnione gderanie. To samo działo się z Barianem. Zdawało się, że w wozie jest czworo ludzi, dwoje normalnych i para wariatów.
Pod wieczór karawana dotarła do chutoru, którego przyziemni i podejrzliwi mieszkańcy nie chcieli oglądać przedstawienia. Chodziliśmy od chaty do chaty. Barian nawiązywał rozmowy z gospodarzami, objawiając nietuzinkowy talent dyplomatyczny. Udało mu się w końcu załatwić nocleg w stodole. Przygarnęła nas romantyczna wdowa, która do późnej nocy słuchała serenady śpiewanej ochrypłym głosem Bariana z akompaniamentem starej lutni. Pozostali, ciesząc się wypoczynkiem, zagrzebali się w sianie.
Odnalazłem w ciemnościach dłoń Alany.
W ostatnich dniach ustaliły się między nami stosunki jeszcze dziwniejsze niż wcześniej. Gdyby nie codzienna trzęsionka i zimne noce w odzieży, być może zamieniłyby się w prawdziwe małżeńskie przywiązanie. Z drugiej strony, gdyby nie konieczność naszej podróży, być może poważniej zastanowiłyby mnie bladość Alany, jej zapadnięte oczy i niespokojny nocny oddech. Nie wiedziałem, co ujrzała na drodze do Przedsionka, lecz następstwem tej „wędrówki" było nieustanne otępienie.
W tym momencie ścisnąłem wąską dłoń nieszczęśliwej, odczuwając wyrzuty sumienia. Jakby ktoś stanął mi za plecami i położył dłoń na ramieniu.
– Alano…
Nie słyszałem własnego głosu. Drobna rączka drgnęła pod mym dotykiem.
– Moja Alano…
Przebierałem jej paluszki, jakby były frędzlami, aż zwilgotniały.
– Dziewczyno… Ty…
Byłem tak blisko niej, jak powinien być mąż. Buszowałem pod kołdrą jak kret pod ziemią. Jej szczupłe ciało wołało o czułości.
– Och – szepnęła.
Poczułem ciepło jej oddechu.
– Nie… Cały czas zdaje mi się, że On jest tutaj i patrzy na nas.
Ledwie powstrzymałem jęk. Zmartwiałą dłonią pogładziłem jej delikatną rączkę i odsunąłem się z cichym westchnieniem.
Przez cały następny dzień ja i Alana nie patrzyliśmy na siebie. Droga była zła, co rusz trzeba było wyciągać wozy z głębokich jam, wszyscy szli na piechotę, nawet moja żona. Tylko Barian z Tantalą prowadzili za zasłoną swoją dziwną rozmowę. Czołowa amantka szła tuż przy wozie, ryzykując, że wpadnie pod koła i wyciągając szyję, wsłuchiwała się w głosy, wciąż powtarzające ten sam dialog. Parę razy, jeśli słuch mnie nie mylił, Tantala klęła jak pijany marynarz. Mucha i gruby złoczyńca spoglądali na siebie znacząco.
W ciągu dnia minęliśmy sporą osadę, a potem chutor. Szybko się ściemniało, niebo zasnute było chmurami, wiatr przedzierał się przez grubą odzież. Konie ledwie powłóczyły nogami, a Barian zbeształ o coś postawnego Muchę. Dla wszystkich powoli stawało się jasne, że jeśli nie znajdziemy chociaż szopy w szczerym polu, zamarzniemy na śmierć. Grubawy Fantin mamrotał, jakby się usprawiedliwiając, że powinna gdzieś tutaj być kolejna osada, bo przypomina sobie tę drogę. Widocznie jednak zawiało wieś po kominy…
Alana przywarła do mnie. Poczułem, jak drży na całym ciele. Lepiej, by pozostawała w apatii. Strach i rozpacz nie poprawiały sytuacji. Jak by nie było, szukała pomocy u męża, choć ten niekoniecznie był niewzruszony jak posąg.
Wziąłem ją na ręce. Rozpoczęła się zawieja. Zaciskając zęby, wyobraziłem sobie Czanotaksa Oro, siedzącego w swoich czterech ścianach i wsłuchującego się w wycie wichru za oknem. Kierującego owym wiatrem…
W momencie, gdy uwierzyłem w magiczną przyczynę naszej niedoli, wioska objawiła się przed naszymi nosami, wyskoczyła spod śniegów rzadkimi światełkami i białymi czapami dachów, rozdźwięczała psim ujadaniem.
Wszyscy od razu poczuli się lepiej. Nie mając nadziei na publiczność w taką pogodę, Barian ruszył prosto do najbliższej gospody. Przechodząc z mrozu w ciepło, stanęliśmy ogłuszeni szczękiem naczyń i gwarem co najmniej trzydziestu gardeł.
Strasząc tubylców i służbę, w karczmie panoszyło się miejscowe książątko z uzbrojoną świtą. Chłopaki mieli zakazane mordy, wszyscy już zdrowo pijani. Zjawienie się komediantów wywołało nowy przypływ wesołości. Sam książę, szczupły młokos w jedwabiach i aksamitach, wyszedł zza stołu, żeby obejrzeć z bliska nowe dziwo.
Barian zląkł się.
Widziałem, jak występują mu żyły na skroń, jak nerwowo drżą wargi w chwili, gdy spokojnie wyjaśnia młodzikowi, że są trupą wędrownych komediantów, dającą rozrywkę ludowi, lecz dzisiaj spektaklu nie będzie z powodu zadymki.
Książę walnął pięścią w stół. Pięść miał raczej ciężką, gdyż blat głucho zadudnił. Pijany szczeniak żądał zabawy. Natychmiast. Tutaj.
Barian pobladł mocniej. Za jego plecami stała ciasno zbita grupka: nachmurzony Mucha, złowrogi Fantin, wystraszona amantka Dinka, Alana w nisko opuszczonym kapturze i obejmująca ją Tantala. Odruchowo sięgnąłem po szpadę i złapałem pustkę. Aktorzy nie noszą broni.
Książę uśmiechnął się nieprzyjemnie, obiecał jednak „wędrownym błaznom" wypitkę, kolację i zapłatę. Jeśli jego zuchom, dodał, zerkając na zgraję zabijaków, przedstawienie przypadnie do gustu.
Prawdę mówiąc, nie byłoby dla mnie żadnym problemem zaskoczyć młokosa, przystawiając mu do gardła ostrze jego szpady i zażądać, by jego chłopcy rzucili broń.
Gdyby tylko zdecydowali, że należy ją rzucić. Gdyby ich pijane głowy zdołały właściwie ocenić sytuację. Być może któryś z nich chętnie sam poderżnąłby gardło książątku.
Do tego jeszcze były tutaj Alana i Tantala. Przysiągłem strzec ich jak źrenicy oka. Oto co wyszło z przysięgi.
Barian przełknął ślinę. Powiódł wzrokiem po rozchichotanych, pijanych gębach i odwrócił się do swoich. Widziałem, jak zwęziły się wtedy powieki Tantali.
– Panowie, musimy się przygotować – ochryple rzekł Barian, nie potrafiąc skryć niepokoju. – Skoro chcecie zobaczyć widowisko, musimy zająć ten kąt. Wszystkie stoły na bok. Tam będzie scena.
Zabijakom nie chciało się nosić stołów, lecz rozkaz młodzieńca zrobił swoje. Ciskając ze złością krzesłami, strasząc biednego oberżystę, przyszli widzowie przygotowali miejsce na przedstawienie. Przede wszystkim interesowało ich, czy będą w nim gołe baby. Ich spojrzenia, rzucane na Dinkę i Tantalę, mocno mnie dołowały.
Korzystając z zamieszania, wróciłem do wozu po kindżał. Przypasanie szpady naraziłoby nas na awanturę, lecz brak oręża byłby kompletną głupotą. Ukryłem go pod ubraniem. Zaciskając usta, obserwowałem dalszy rozwój sytuacji.
Mucha starannie rozwiesił kurtynę. Barian i Fantin, sapiąc i stękając, przenieśli tam wielki kufer. Dinka nerwowo przerzucała kostiumy. Publika piła i gardłowała, spluwając na podłogę.
Nie powinienem był zostawać za kurtyną. I beze mnie było tam ciasno. Alana siedziała skurczona w kącie, lecz wyjście na zewnątrz byłoby zbyt niebezpieczne. Tantala patrzyła jak pospiesznie przebierają się Fantin i Mucha, poruszając bezdźwięcznie ustami. Zdążyłem złowić zrozpaczone spojrzenie Bariana, zwrócone w sufit. Przeczuwał klapę. Tak samo jak ja. Kindżał wydał mi się dziecinną zabawką. Być może zdołam nim zakłuć trzydziestu pijanych zabijaków, lecz nie będzie komu później bronić Alany.