Zaciągając za sobą kurtynę, usłyszałem zdławiony szept Tantali:
– Zaczynaj!
Siadłem pod ścianą przy końcu stołu. Od widzów czuć było przegrzanymi ciałami, ludzkim i końskim potem. Zostałem jowialnie klepnięty w ramię i ktoś zapytał, czemu nie bawię się razem ze wszystkimi. Mrugnąłem dwuznacznie. Wszystko w swoim czasie…
– Farsa o Trirusie Prostaku! – obwieścił Mucha.
Ktoś klasnął w dłonie, ktoś syknął na kogoś. W zapadłej nagle ciszy zza kurtyny wynurzył się Barian z wywatowanym brzuchem i wyjątkowo głupią miną. Lutnia zabrzęczała strachliwie.
Zaśpiewał, że on, Trirus, wraca właśnie z jarmarku, gdzie korzystnie sprzedał krowę. Piosence wtórowało pobrzękiwanie monet w kieszeni. Zabijaki chrząkali. Po śpiewie nastąpił niewymyślny taniec. Któryś z łotrzyków rzucił w aktora ogryzioną kością. Aktor zdążył się na szczęście uchylić.
Widzowie ożywili się. To koniec, pomyślałem i poczułem chłód. Ciąg dalszy spektaklu zamieni się w grę, kto lepiej trafi. Sporo rąk wyciągnęło się po kostki na talerzach. Biedny Barian…
Zza kurtyny wynurzyła się przygarbiona starucha w kapturze nisko spuszczonym na twarz, z siwymi kosmykami, wystającymi spod okrycia. Rozdziawiłem gębę. Dobrze pamiętałem, że w zespole nie było żadnej staruszki!
Przyjemniacy, choć byli mocno pijani, również o tym pamiętali. Ktoś czknął ze zdziwienia.
Starucha potruchtała do przodu, jakby wypatrywała Bariana, lecz nie mogła go dogonić. Patrzyłem wstrząśnięty, jak kuśtyka i przysiada. Jej ruchy były tak realistyczne, a zarazem zabawne, że zabijaki zapomnieli o rzucaniu kośćmi, przycichli i zaśmiali się. Zastanawiałem się gorączkowo, kto kryje się pod opończą. Za mojej styczności z teatrem, nie grano Farsy o Trirusie Prostaku. Młodziutka Dinka absolutnie do tej roli nie pasowała, Mucha był wyższy i szerszy w ramionach, a Fantin…
Starucha przemówiła.
Miała skrzekliwy, jadowity głosik doświadczonej jędzy. Ewidentnie chciała naciągnąć biednego Trirusa i w tym momencie byłem pewien, że jej się uda. Wydawała się postrachem wszystkich naiwniaków: nachalna łajdaczka i kłamczucha. Na początek wyśmiała prostaczka, prowokując go, by się pochwalił zarobkiem. Zaczęła liczyć pieniądze w taki sposób, że dla wszystkich stało się jasne, że biedny Trirus jest załatwiony.
– Nabrali cię, chłopie! Gadałeś, że dziesięć ci dali, a masz osiem, zobacz!
Prostak rozpaczliwie mrugał powiekami. Starucha przesypywała pieniądze z jednej dłoni Trirusa do drugiej, zaginała mu palce, podkładając pod każdym pieniążek. Było już tylko pięć monet. Zabijaki całkiem zamilkli, zauroczeni. Nie codziennie można zobaczyć tak sprytne oszukaństwo.
– Cztery – wykrztusił Trirus, tępo wpatrując się w swoją garść.
Przetarł oczy ze zdumienia. W życiu nie widziałem, żeby ktoś krzywił się bardziej pociesznie.
– Jakie cztery, wszystkiego trzy monetki! Licz porządnie, niezdaro!
Nie spuszczając oka z naciągaczki, prostak dokładnie obszukał wszystkie kieszenie, jakby monety rozpełzły się odzieniu niczym robactwo. Starucha zachowała zimną krew. Może nawet współczuła nieudacznemu Trirusowi.
Pierwszy zaśmiał się ten sam osobnik, który klepnął mnie w ramię. Śmiech pasował do farsy, przypominał świńskie pochrząkiwanie. Chłopak początkowo był odosobniony, potem reszta przyjemniaków zagłuszyła go tubalnym rechotem. Starucha musiała zrobić pauzę i podnieść głos. Lecz jej przenikliwy falset z trudem przebijał się przez globalne rżenie publiki.
– Ej, chłopie, toć u ciebie dziura w kieszeni! Zobacz, tylko jedna moneta została!
W oczach Trirusa-Bariana pojawiły się prawdziwe łzy.
Gospoda od dawna nie widziała czegoś podobnego. Trzydziestu zabijaków całkowicie straciło nad sobą panowanie. Rżeli, spadając z krzeseł. Książę młokos trzymał się za brzuch, a oblicze miał niebezpiecznie czerwone, gdyż z trudem łapał oddech. Śmiał się oberżysta, śmiała służba, chichotał stajenny, miejscowi pokładali się ze śmiechu, wychyliwszy się ze swych nor.
Trirus prostak płakał, grzebiąc w pustej sakiewce, a starucha tańcowała wokoło. Siedziałem jak oniemiały, bo wreszcie pojąłem, kto ją gra. Kto skacze w kapturze z siwymi kosmykami.
Po Farsie o Trirusie Prostaku wystawiono jeszcze Farsę o rogaczu. Nie dziwiłem się już, kiedy w roli niewiernej żony pojawiła się, zamiast Dinki, również Tantala. Nawet Mucha z gaciami wypchanymi nieśmiertelną marchewką został zepchnięty na drugi plan.
Przyjemniacy tarzali się po podłodze w kałużach wina, a ogniki świec drżały od ich rechotu.
Wydawało się, że Tantala postanowiła doprowadzić publiczność do histerii. Patrzyłem wszystkim w oczy, nie mogąc pojąć, gdzie przebiega granica między prymitywną farsą z marchwią w kalesonach a zjadliwą ironią wobec całego świata, rozpaczliwą i złą. Igrając z widzami, Tantala parę razy zerknęła na mnie.
Zabijaki pragnęli przepłukać winem sfatygowane gardła, toteż oberżysta czym prędzej podał pełne dzbany w miejsce rozbitych.
Jakiś czas potem jadalnia przypominała pobojowisko, tyle nieruchomych ciał walało się między odłamkami naczyń w ciemnoczerwonych kałużach. Barian przebierał palcami po strunach lutni. Komedianci cichcem zbierali rekwizyty, zwijali kurtynę i składali kostiumy do kufra. Oberżysta zaprowadził nas do dalszej izby, zimnej i ciasnej. Lepsze pokoje dostały się, naturalnie, książątku i jego zabijakom.
Amantka Dinka odwracała wzrok. Przygryzała wargi, wciskała głowę w ramiona i rzucała w stronę Tantali głęboko urażone i zawistne spojrzenia. Alana po raz pierwszy od wielu dni wydawała się wesoła. Mucha i Fantin legli w półmroku. Barian nie puszczał ręki Tantali i chodził z nią, jak przykuty.
– Ty…
Wyszedłszy z nią na ciemny korytarz, coś jej przedkładał półgłosem, z czego dochodziły do mnie tylko oddzielne słowa. Domyślałem się, o co idzie. Tantala odpowiadała z nerwowym śmieszkiem. Wyraźnie usłyszałem zdanie:
– To był jednorazowy gościnny występ…
Z dołu co jakiś czas dochodziły pijackie krzyki, później wszystko się uspokoiło. Mucha i Fantin sapali na siennikach w kącie, Dinka chlipnęła głośniej niż wypadało, za co została zgaszona rozdrażnionym głosem Bariana:
– Cicho.
Posiedziałem przy śpiącej Alanie. Nagle podskoczyłem jak na igle. Sam nie wiem, co mnie tknęło.
Wstałem. Zostawiwszy za plecami senne oddechy zmordowanych aktorów, ostrożnie wyszedłem na korytarz. Z drugiego końca także dochodziło sapanie i pochrapywanie. Ktoś ściskał kogoś w kącie. Najpierw usłyszałem ciche mamrotanie, potem donośny odgłos policzka. Zaraz potem nocną ciszę przeniknął złowieszczy szept.
– Wiesz, co się teraz z tobą stanie? Wiesz? Podniosłaś rękę na księcia, brudna komediantko! Jeszcze będziesz mnie błagać, żeby odrąbali ci tylko jedną dłoń! Ty!…
Podszedłem i chwyciłem go za ramię. Chciał się wyrwać, lecz poczuł na gardle ostrze mego kindżału. Szczeniak nieco otrzeźwiał.
– Wiesz, co się teraz z tobą stanie? – zapytałem słodko.
– Retano… – szepnęła Tantala.
– W imię Maga z Magów Damira!
Przesunąłem ostrzem, pozostawiając na skórze młokosa niegroźne nacięcie.
– Zamieniam cię w żabę. W paskudne, zielone stworzenie. A twoja świta stanie się rojem much. Będziesz na nie polował i zżerał po kolei całą trzydziestkę. Jak śmiałeś dotknąć zaczarowanej księżniczki!
Młokos czknął. Usiłował wzywać pomocy, lecz gardło odmówiło mu posłuszeństwa.