– Mira! Kinda!
Do jadalni wbiegły dwie służące, dziewczyna i grubaska, obie wystraszone albo udające strach. Właściciel uniósł nad głową brudny palec jak katowskie narzędzie.
– Co to ma być?! Kto to wycierał, pytam?! Posługaczki zadrżały. Oberżysta chwycił wolną dłonią grubaskę za kołnierz i pchnął nosem na blat stołu, na tyle mocno, że tamta zajęczała:
– To nie ja! To Mira!
– Co to ma być?! – powtórzył gospodarz, łapiąc za kołnierzyk Miry.
W tym momencie się stało.
Dziewczyna, widocznie przyzwyczajona do takich sytuacji, sama zrobiła krok w stronę stołu, nie czekając, aż dotknie blatu noskiem. Nawet się pochyliła, jakby przedłużając ruch właściciela. Okazało się jednak, że nikt jej nie popycha. Ręka oberżysty ześliznęła się bezsilnie z kołnierzyka.
Karczmarz niczego nie rozumiał. Rozgniewał się jeszcze bardziej i znowu spróbował, z tym samym rezultatem. Mira zerknęła ze zdziwieniem, czemu gospodarz ją oszczędza. Tłusta Kinda zajmowała się tylko swym nadwerężonym nosem. Stojąca przy mnie Tantala cicho westchnęła.
Zbiegłem w dół, przeskakując po trzy stopnie. Zanim właściciel zdołał opanować rozbiegane oczy, chwyciłem Mirę za rękę i zasyczałem prosto w wystraszone liczko:
– Oddaj, bo cię zabiję.
Dłoń dziewczyny jakby sama z siebie powędrowała za gorset i już po chwili szpila Damira znalazła się w mojej dłoni.
– Łajdaczka – rzekłem czule.
W tej chwili właściciel oprzytomniał. Być może wcale mnie nie zauważył, a w każdym razie nie zrozumiał, co się stało, jego posługaczka pierwszy raz w życiu wywinęła się spod karzącej ręki i nie mógł tego znieść. Rozwścieczony, złapał, tym razem bez problemu, za kołnierzyk i walnął nią o stół tak, że blat zatrzeszczał, a Mira straciła dech. Na kokieteryjny fartuszek kapnęła krew z rozbitego nosa.
– Ja ciebie!…
Zapewne kontynuowałby egzekucję, gdyby moja dłoń nie opadła ciężko na jego ramię.
– Nie znoszę, kiedy w mojej obecności bije się kobiety.
Karczmarz pobladł. Odwróciłem się i podszedłem do Tantali, ciągle stojącej na schodach i patrząc w jej okrągłe oczy, oznajmiłem sucho:
– Jedziemy.
Pogoda trwała jak w opowieści zimowej. Wczorajsza zamieć wybieliła drogę, dzisiejsze słońce odbijało się srebrnymi iskrami w śniegowych płatkach, igrało na lodowych soplach, aż bolały od tego oczy. Koniom było ciężko. Barian, Fantin i Mucha co jakiś czas popychali któryś z wozów z moją pomocą. Najpierw zerkali na mnie ze zdziwieniem, potem z szacunkiem. Nie potrafiłem grać na scenie, lecz siłą ramion mogłem prześcignąć nawet młodego, zdrowego Muchę.
– Czym władza różni się od siły?
Powiedziałem to półgłosem, bo nie chciałem, by naszą rozmowę usłyszała jadąca w wozie Alana.
Tantala westchnęła przeciągle. Brnięcie przez śniegi dawało jej się we znaki.
– Władza – podjąłem, mrużąc powieki od śnieżnego blasku. – Może ją mieć pan nad służącą. Czanotaks ma władzę magiczną nad nami. Można podejrzewać, że przed dysponującym tylko tępą siłą rozbójnikiem ta broszka nas nie ochroni?
Tantala podejrzliwie spojrzała na przydrożne krzaki, jakby obawiała się, że na potwierdzenie moich słów zaraz wyskoczą z nich zbójcy.
– Kiedy twoi chłopcy rzucili się na mnie ze szpadami – kontynuowałem, ciągle półgłosem – także nie mieli władzy, tylko siłę. Tantalo, kiedy siła staje się władzą?
Moja towarzyszka milczała. Pogładziłem szpilę, przyczepioną do mego rękawa.
– Wiem już, dlaczego przydarzyło ci się coś takiego. Nie trzeba bronić się przed Czarno, tylko…
Tak na mnie spojrzała, że urwałem. Długo jednak nie mogłem milczeć.
– Pomyśl sama. Czy jest jakikolwiek sens w tym, że udajemy aktorów? Nie chciałbym, żeby Alana…
Jednocześnie obejrzeliśmy się na wóz ze szczelnie zasuniętą kotarą.
– To nasza droga – powiedziała twardo Tantala. – Wszystko jedno, czy jedziesz z komediantami, czy w swojej karecie. Jest zima. W każdym razie… przydałaby się uzbrojona straż.
Chrząknąłem. Kto uciszył napastliwego młokosa? Kto odnalazł broszę? „Uzbrojona straż"?!
– Jak myślisz? Czarno nas wyśledził? Ta wczorajsza zadymka…
– Zima to normalne zjawisko – odpowiedziała niechętnie. – Zdziwiłabym się, gdyby kalina zakwitła…
Brnęliśmy przez ogromną równinę, ograniczoną jedynie horyzontem. Niebo trwało nad nami jak błękitny, błyszczący klosz.
Rozdział jedenasty
Minął tydzień i moja obawa, którą nie podzieliłem się nawet z Alaną, zamieniła się w realną nadzieję. Komedianci po cichu dziwili się mojej bezprzedmiotowej wesołości. Gotów byłem wręcz wyjść na scenę i coś na niej zatańczyć albo zaśpiewać. Nawet przejść się z marchewką, jak Mucha. Wyszłoby mi to wcale nie gorzej, tym bardziej, że w trakcie podróży zdążyłem nauczyć się nie tylko jego roli, ale także tekstów Bariana, Fantina i Dinki.
Tantala nie dała się więcej ubłagać do kolejnego występu. Dinka cieszyła się cichcem i starała się godnie ją zastąpić. Trzeba dodać, że ogólnie była niezła, zwłaszcza w rolach tragicznych. Wcześniej uważałbym, że tak grają wszystkie lepsze aktorki, gdyby nie sceniczny kaprys Tantali…
Nie wiem, czy było to spotkanie przypadkowe, czy też przyłożył do niego rękę Czanotaks Oro. Nie udało mi się tego stwierdzić. Pewnego wieczoru, kiedy na podwórku karczmy odbywał się spektakl, zaszedłem do ciepłej jadalni i zamówiłem dzban wina.
Posługaczka, stawiająca przede mną napitek, wydawała się nieszczęśliwa i czymś udręczona. Płacąc jej, mimo woli spojrzałem jej w twarz i nie uwierzyłem własnym oczom. Minęło ponad pół roku. Kobieta, wyglądająca kiedyś jak rumiane jabłuszko, przypominała teraz zgniły pomidor. Dziwne, że nie poznała mnie od razu. W pierwszej chwili zaniepokoiłem się, że ja także zmieniłem się niekorzystnie, lecz szybko uświadomiłem sobie, że biedaczka po prostu nie zwraca uwagi na twarze klientów, odwracając ze strachem oczy.
– Tisa – powiedziałem półgłosem.
Tisa Materac zadrżała. Spotkała się ze mną wzrokiem i zbladła, zaciskając usta.
– Kiepsko? – spytałem ledwie słyszalnie.
Odwróciła się.
– Myślę, że z panem też chyba kiepsko. Słyszał pan o zbójcy. Mówią, że utonął w wychodku…
– Słyszałem, że w kałuży – odparłem zawiedziony.
Zaszlochała. Potrzebowałem kilku sekund, żeby podjąć decyzję.
– Nie płacz, Tiso. Mam sprawę.
W czasie, jaki minął od Wyroku, próbowała imać się różnych zajęć. Fatalna reputacja kobiety lekkich obyczajów szła za nią jak zły cień. Wszyscy, do których się zwracała, sklepikarz, domokrążca, czy rzeźnik, uważali, że mogą ją traktować jak swoją własność. Wyrok Sędziego pozostawał w mocy i męskie zakusy przysparzały jej tylko cierpienia. Nie mogła nigdzie zagrzać zbyt długo miejsca. Kolejni chlebodawcy przeganiali ją, ponieważ, otępiała z bólu, nie obdarzała ich wystarczająco swymi wdziękami. W końcu wylądowała w przydrożnej gospodzie, gdzie zarządzała wszystkim surowa gospodyni, która trzymała męża pod pantoflem.
Tisa żyła tutaj całkiem dobrze, jeśli nie wziąć pod uwagę szorstkiego siennika, marnego jedzenia i rugania oberżystki. Najbardziej jednak doskwierała jej przymusowa cnotliwość, z czego zwierzyła mi się szczerze, jako towarzyszowi niedoli.
Z trudem opanowałem ogarniające mnie podniecenie. Tej nocy należało przekonać się, gdzie kończy się władza, a zaczyna siła. Jak to mówiła w swoim czasie biedna Tisa? „Czy widma mogą mieć nad nami władzę?"
Opowiedziałem jej o wszechmocnym magu, który bez trudu może ją uwolnić od Wyroku Sędziego. Podałem Kliwiego za przykład. Oczy kobiety rozszerzyły się jak u naiwnego dziewczątka. Nie powiedziałem jej, że Kliwi w końcu wylądował na galerach. O sobie rzekłem mimochodem, że rocznicę Nocy Sądu uczczę w kompanii przyjaciół, niczego się nie obawiając. Niewiasta przełykała łzy, gotowa błagać mnie o pomoc, kiedy złożyłem jej propozycję. Czarodziej dał mi magiczny przedmiot, który zapewne uchroni od klątwy każdego, kto ją nosi. Tisa, ciężko dysząc, zgodziła się wziąć udział w eksperymencie.