Przecież to ona namówiła nas do ucieczki. To właśnie ona, jak sądziłem, najbardziej bała się Czanotaksa…
Co on jej, do licha, powiedział? Co obiecał?
– Retanaar Rekotars?
Drgnąłem.
Było ich dziesięciu. Spod kusych płaszczyków wystawały błyszczące napierśniki z herbem. Żołnierze. Strażnicy. Nigdy nie lubiłem strażników.
– Proszę oddać szpadę, panie Rekotars. Jest pan aresztowany.
Moja szpada została na górze, tam, gdzie spała Alana.
– Jest pan aresztowany!
W takich razach najlepiej uśmiechnąć się głupawo, rozłożyć ręce i pytać: „O co chodzi?"
Uśmiechnięty głupawo chlusnąłem w kapitana niedopitym winem. „Zalałem mordę", jak to mówią nieszczęsne żony pijaków. W mgnieniu oka błyszczący napierśnik znalazł się tuż przed mymi oczami. Herbowa bestia okazała się w połowie lwem, w połowie wilkiem, dzierżąca w każdej łapie wielki nóż.
Nie było czasu się zastanawiać. Blat stołu jęknął pod mym ciężarem, pechowy widelec wygiął pod obcasem… Roztrącając kubki, przeskoczyłem na sąsiedni stół i na kolejny, ponad lękliwie schylonymi głowami. Byle do drzwi…
Nad drzwiami wisiały jako ozdoba dwa skrzyżowane kindżały. Czekał tam również na mnie barczysty, wąsaty strażnik z dobytym orężem, czujnie uśmiechnięty.
Miałem już do czynienia z takimi, wszystko jedno, wąsatymi, czy nie…
Wystarczy skakania po stołach. To wprawdzie efektowne, lecz grozi wysokim rachunkiem za potłuczone naczynia.
Umknąwszy przed rozmazanym ciosem stali, walnąłem strażnika pięścią w brzuch. Nie zamierzałem nikogo uszkodzić. Bójka w tawernie to normalka, lecz uganianie się za bezbronnym, to doprawdy niegodne…
Czułem słony smak w ustach. Tak bardzo chciałem, by się coś zdarzyło, po tej monotonnej wędrówce, w poczuciu słabości wobec potężnego maga, po tym, jak moja rodowa szpada rozpuściła się, pozostawiając w mej dłoni rękojeść…
Ciężkie krzesło? Doskonale!
Dwaj strażnicy padli pod lecącym na nich meblem. Zdążyłem pomyśleć, że dobrze by było przedostać się do kominka i zdobyć pogrzebacz. To by było świetnie. Jeśli jednak odetną mi drogę ucieczki, nie pomoże nawet pogrzebacz.
Wąsaty strażnik, który tarasował drzwi, odsłonił żółtawe zęby. W tym momencie dziwnie przypominał bestię herbową z ryngrafu. Jego ruchy zdradzały doświadczonego wojaka. Uśmiech był złowieszczy. Nagle drzwi za jego plecami rozwarły się na oścież, pchnięte zawadiackim kopniakiem.
Wąsacz zdumiał się, gdy poczuł na plecach podmuch zimowego wiatru i mocne kopnięcie. Bez trudu uchyliłem się przed chybionym atakiem, odepchnąłem rumianego wyrostka, buchającego kłębami pary, podskoczyłem i zerwałem ze ściany kindżał, pierwszy, jaki wpadł mi w ręce. Nie miałem czasu wybierać.
Zacisnąłem dłoń na rękojeści.
Stali jak gdyby murem. Dziesięciu zuchów w błyszczących napierśnikach, wspomagani mocą bestii herbowej. Byli rozgniewani. Któryś pocierał bok, inny szczękę. Patrzyli na mnie, wypatrując słabe punkty. Za ich plecami miotali się spłoszeni goście. Kompletny zamęt, jakaś kobieta przenikliwie piszczała, ot tak, byle sobie pokrzyczeć…
Może hałas zbudził Alanę? Siedzi teraz na łóżku w ciemnej izbie, przeciera oczy, lękliwie się przysłuchując?
Nie uciekniesz, mówiły chmurne lica strażników.
Odwaga, która zmusiła mnie do skakania po stołach, gdzieś znikła.
Może bym jednak uciekł, ale tam, na piętrze, zbudziła się moja żona. A nieopodal w kącie zbili się w wystraszoną gromadkę Barian, Tantala, Mucha, Fantin, Dinka…
Ciągle czułem słony smak w ustach. Teraz był jednak nieprzyjemny, jakby metaliczny.
– A właściwie to o co chodzi?
Strażnicy rozstąpili się. Kapitan wyszedł na czoło. Jego napierśnik był zalany winem i wydawało się, że herbowa bestia zaraz zacznie zlizywać czerwone krople.
– Chciałem oddać broń – rzekłem pojednawczo – ale żadnej nie miałem. Teraz mam. Proszę, weźcie.
Wyciągnąłem ku niemu kindżał rękojeścią do przodu. Strażnicy zrobili krok w moją stronę, dysząc pragnieniem zemsty. Kapitan powstrzymał ich rozdrażnionym gestem.
– Panie Rekotars, jest pan aresztowany w imieniu księcia Tristana!
Wydało mi się, że oczy Tantali padły na moje oblicze jak monety na twarz nieboszczyka.
– Ale za co, kapitanie?!
– W imieniu księcia Tristana! Jest pan oskarżony o zabójstwo szlachetnego Reggi Dera w zakazanym pojedynku! Brać go!
Chwycili mnie mocno za ramiona.
Na kolanach pielęgniarki leżała otwarta książka, lecz kobieta nie czytała. Patrzyła tępo w kominek, chmurząc się od własnych myśli. Ledwie słyszalne pukanie do drzwi sprawiło, że się poruszyła. Wchodząc do środka, Egert Soll złowił napięte, wręcz wystraszone spojrzenie. Być może obawiała się, że zarzucą jej niesolidność. Pułkownik był bardzo wymagający, kiedy sprawa dotyczyła pani Soll.
Toria siedziała w fotelu. Codziennie ubierano ją i czesano, potem sadzano u kominka i czytano jej na głos. Pani Soll pozostawała obojętna, w najlepszym wypadku uśmiechała się i kiwała głową. Wszyscy w domu wiedzieli jednak, że jakikolwiek błąd w uczesaniu albo ubraniu oznaczał natychmiastowe wymówienie dobrze płatnej posady.
Pielęgniarki nie rozumiały książek, które głośno czytały. Były to dzieła naukowe z biblioteki Uniwersytetu. Egert miał nadzieję, że pod bezmyślną maską w umyśle Torii tli się jeszcze jakaś iskierka zrozumienia i robił wszystko, żeby nie zgasła.
Obecnie pielęgniarka zaniedbała obowiązki. Może zaschło jej w gardle, a może zmęczyły ją niezrozumiałe słowa i skomplikowane frazy. Soll nie miał zamiaru jej napominać. Była dobrą kobietą i szczerze współczuła swej podopiecznej. Miała prawo czuć się czasem zmęczona, to w końcu nie grzech. Pułkownik odesłał kobietę skinieniem głowy. Zniknęła szybko i bezszelestnie. Tylko ciężka księga, odłożona na biurko, szczęknęła zamkiem oprawy.
Soll zerknął na pożółkłe strony. Pamiętał, jak dawno temu Toria tłumaczyła mu różne kwestie, wodząc palcem po kolejnych wersach. Zanim wzięli ślub, zanim sama myśl o takim obrocie sprawy zaczęła się zdawać możliwa.
– Witaj, Tor – powiedział prawie wesoło.
Toria uśmiechnęła się i skinęła głową. Znał na pamięć te wszystkie uśmiechy. Wydawały się sztucznie przyklejone do smutnej, pięknej niegdyś twarzyczki.
W niewielkim półmisku leżało jabłko. Na ostrzu noża błyszczał odblask ognia z kominka. Egert westchnął. Biało-różowy owoc rozpadł się na dwie równe połówki, ostrze noża zabrudziło się sokiem. Pułkownik dalej kroił, drobiąc na coraz mniejsze kawałki, nie zwracając uwagi na lepką ciecz spływającą po palcach.
Pielęgniarkom płacono za milczenie. Egert wiedział jednak, że całe miasto plotkuje o nieszczęściu pułkownika Solla, którego żona oszalała jakieś trzy lata temu i wymaga stałej opieki.
Machinalnie oblizał palce. Gest niezbyt licujący z jego arystokratycznym pochodzeniem i wysokim stanowiskiem. Co więcej, oblizał też ostrze noża. Obrana skórka jabłka skręcała się biało-różową serpentyną na półmisku.
Nawet te służące, które pamiętały panią Torię z lepszych czasów, widziały tylko piękną, bezrozumną kobietę w fotelu z wysokim oparciem. Nawet Alana nie wiedziała, co odczuwał jej ojciec, wchodząc do tego pokoju.
Tym bardziej, że prawie nigdy nie okazywał swoich uczuć.
Jabłko było słodko-kwaśne. Jak twarz Torii tego ranka, kiedy Oblężenie stało się cieniem przeszłości, gdy przebywali w podmiejskiej rezydencji z trzynastoletnim Luarem i Soll, widząc jej napięcie, nie mógł zrozumieć, jakie zmartwienie ściąga jej cudowne brwi, jaki lęk (czy na pewno lęk?) kryje się w pociemniałych oczach. Pamiętał, że zapytał wtedy: