Выбрать главу

– Piłaś coś, Tor?

Słodko-kwaśny smak…

Zamrugała jak przyłapana na czymś uczennica. Całe pół godziny walczył z jej strachem i przekorą, ona zaś wymykała mu się z rąk jak rybka. Kiedy w końcu wyznała prawdę, on, bohater Oblężenia, naczelnik straży miejskiej, z dzikim wyciem wybiegł z domu, chwycił podrostka Luara, posadził go na daszku szopy i wystraszywszy śmiertelnie chłopaka, pobiegł dookoła dziedzińca.

Dziewięć miesięcy później urodziła się Alana. Poród przeszedł bez komplikacji. Soll był przekonany, że zły los, prześladujący wcześniej jego żonę, został pokonany…

Włożył słodko-kwaśny kawałek jabłka w jej półotwarte usta.

Robił to już nie pierwszy raz. Trzy lata temu, dziesięć, dwadzieścia… Twierdził, że karmiąc żonę z ręki, oswaja ją, choć akurat Toria nigdy nie dała się do końca oswoić.

– Źle nam bez ciebie, Tor. Wróć do nas.

Kiwnęła głową i uśmiechnęła się.

Przestał czuć smak jabłka.

Przez chwilę pomyślał, że nigdy więcej nie usłyszy jej głosu i nie zobaczy ironicznego błysku w jej oczach.

Według mnie książę Tristan miał obsesję na punkcie prawa.

Dwie doby spędzone w areszcie poświęciłem na lekturę grubego tomu, zaczytanego do ostatka. Książka traciła kartki, niczym drzewo jesienne liście. Był to kodeks przestępstw i kar stworzony przez władcę.

Przestępstwa i kary rozpisane były w dwóch kolumnach. Na marginesach kwitły czarne kwiaty i rozwierały dzióbki pięknie wyrysowane ptaszki. Książę miał dziwne poczucie humoru albo chciał dać do zrozumienia, że świat pozbawiony przestępców zamieni się w raj pełen kwiatków i ptaszków.

Dziewica z klasy średniej spotykająca się dobrowolnie z mężczyzną, który nie jest jej krewnym ani opiekunem, uznana będzie za cudzołożnicę i zostanie publicznie pozbawiona dziewictwa…

Tfu!

Moje przestępstwo było dość oczywiste: zabroniony pojedynek ze skutkiem śmiertelnym karany był „wrzuceniem do żmijowej jamy". Próba uniknięcia aresztowania nie miała jakby znaczenia, byłbym skazany tak, czy owak. Pozostawała słaba nadzieja, że uda mi się wykazać, iż nie brałem udziału w pojedynku. Na wniosek sądu wezwano dwoje świadków.

Pierwszym z nich była Ewelina Krod.

Wdowa po człowieku, o którego śmierć mnie obwiniała, mocno zmieniła się w ciągu pół roku. Zielone oczy przygasły, jasnorude włosy straciły blask, wspaniałe kształty obwisły. Jedyne, co się okazało niezmienne, to ostentacyjne bogactwo, uwidocznione w licznych klejnotach, rozsianych na brokatowej sukni i złotym grzebieniu w wysokiej fryzurze.

Oskarżona o skalanie pamięci męża traciła tym samym prawo do dziedziczenia majątku, uczyniła zatem jedyny możliwy w jej sytuacji krok: wyszła za nowego spadkobiercę, łysawego i zezowatego Taggi Kroda. Małżeństwo z rozsądku.

– Poznaje pani tego człowieka, pani Krod? – zapytał sędzia, młody człowiek o twarzy śniętej ryby.

Ewelina zerknęła na mnie spod oka. Najciekawsze, że wcale nie musiała kłamać. Była głęboko przekonana, że to ja zakłułem jej nieznośnego zazdrośnika.

Jak wtedy krzyczała? „To on zabił Reggi, chciał i mnie zamordować!"

– Tak – potwierdziła bezbarwnym głosem. – To on. Zabił mojego męża.

– Dziękuję, pani Krod – rzekł sędzia, z trudem powstrzymując ziewanie.

Drugim świadkiem był…

Zadrżałem.

Niezdrowo ziemiste oblicze. Tym bardziej blade, niż podczas naszego pierwszego spotkania, kiedy było tak zielono i słonecznie, że aby uchronić twarz przed opalenizną, osobnik ten nosił wielki kapelusz z szerokim rondem.

Uśmiechnął się krzywo w odpowiedzi na moje zaskoczone spojrzenie. To właśnie był człowiek, który pokonał w pojedynku męża Eweliny, która, swoją drogą, o mało nie została moją żoną.

– Bez wątpienia – rzekł człowiek w czerni. – Byłem niedaleko, poiłem konia w strumieniu. Tak. Poznaję go.

Przysługiwało mi ostatnie słowo oskarżonego.

Mogłem się upierać, że „to nie ja". Prosić o łaskę, do znudzenia powtarzać, jak było naprawdę i próbować wskazać prawdziwego zabójcę.

Wszyscy patrzyli na mnie wyczekująco. Drugi świadek nawet się uśmiechał. Ciekawe, że gdyby moja klacz nie parsknęła we właściwej chwili, blady jegomość od pół roku spoczywałby w mogile, a wąsaty pan Der nadal wyzywałby na pojedynki. Książęce prawo miał widać za nic.

– Nie mam niczego do powiedzenia – oświadczyłem dumnie.

Zostałem zaszczycony zdziwionym spojrzeniem człowieka w czerni.

Egzekucja została wyznaczona na następny dzień. Kat wyprosił jednak dobę zwłoki. Okazało się, że nie miał przygotowanej „żmijowej jamy", ponieważ wszystkie żmije śpią zimą.

Byłem w dziwnym otępieniu. Jakby to nie mnie sądzili, jakby nie dla mnie kat miał szykować jamę. Mój los się dopełnił. W ciasnej celi, trzeba przyznać, nie było pcheł ani wszy, ani karaluchów. Najwidoczniej książę Tristan wydał rozkaz, że insekty nie mają prawa grasować w więzieniu.

Miałem nadzieję, że Barian ze swoją trupą nie porzucą na pastwę losu Tantali i Alany. Że dostarczą w końcu do domu Sollów tę parę młodych wdów i że los będzie dla nich łaskawszy. Co do mnie, czułem niemal ulgę. Nie ja będę odpowiadał za to, co stanie się po mojej śmierci.

Zauważyłem pomyłkę, gdy wyciągnąłem zza pazuchy drewniany kalendarzyk. Kiedy zaznaczyłem, niemal machinalnie, przeżyte dni, a potem, poruszając wargami, przeliczyłem jeszcze nieprzeżyte, zadrżałem z gniewu, ponieważ powinienem mieć przed sobą bez mała pięć miesięcy do przełomu wiosny i lata. Skoro jednak człowiek i tak jest skazany, po co ma dożywać późnej wiosny?

W tym momencie byłem gotów rzucić się na drzwi celi, błagać o łaskę i domagać się sprawiedliwości. Tylko wysiłkiem woli zdołałem opanować tę głupią chęć. Rozpacz znikła, ale pozostało strapienie.

Koniec zimy, wiosna i początek lata. Prawdziwe życie. Moje życie, które chcą mi odebrać.

Nie wiadomo, do jakiego stopnia przygnębienia bym doszedł, gdyby nie kat, szykujący kaźń. Na szczęście w ziemiach księcia Tristana również oprawca był zdyscyplinowany i akuratny. Dobę później zjawili się w mojej celi najpierw cyrulik z brzytwą, potem strażnik z pomocnikami kata. Wszyscy byli w triumfujących nastrojach.

Krzepkie dłonie strażników wywlekły mnie na dziedziniec, na jasne słońce i srogi mróz. Nadchodziła odwilż. Może drogi odtają? Czy komedianci utkną w gospodzie? Nie pojadą przecież na płozach po kałużach i grząskim błocie.

Wilgoć w powietrzu pachniała wiosną. Zostałem pchnięty do przodu. Szafot wyglądał jak trzeba, tylko że zamiast kata stali na nim na ławkach liczni gapie.

Parszywy los! Publiczna egzekucja.

Najbardziej bałem się zobaczyć Alanę wśród gapiów. Na szczęście nie było jej. Widziałem sporo nieznanych twarzy. Potężnie zbudowany, długowłosy mężczyzna ze złotym łańcuchem na szyi, obok niego zaś, jeśli mnie wzrok nie mylił, stała Tantala.

Czarne wrony na niebie. Dzisiejsza odwilż jest pierwszym sygnałem wiosny.

Nie, nie myliłem się. Dziwne. Nigdy bym nie pomyślał, że Tantala lubi takie widowiska.

Tuż obok podestu znajdowała się wydrążona w ziemi spora dziura, otoczona drewnianym płotem, jak przy wiejskiej zagrodzie. Wzrok mimo woli szukał nadzianych nań garnków i dzbanków.

– W imieniu prawa! W imieniu księcia Tristana!

Gawiedź przycichła.

– Retanaarze Rekotars, skoro złamałeś prawo, wysłuchaj wyroku!

Próbowałem zajrzeć do jamy. Przytrzymali mnie za ramiona. Jeszcze nie pora.

– Szacowni panowie i nędzne sługi, wszyscy tu dziś zebrani, wysłuchajcie wyroku!

Poszukałem wzrokiem Tantali, lecz nie znalazłem.

– Zdejmij pan buty, jeśli łaska – rzekł do mnie cicho stojący obok oprawca.