– Zgodnie z wolą księcia Tristana Retanaar Rekotars skazany został na śmierć w żmijowej jamie! Niech gadziny będą narzędziem prawa. Czyńcie swą powinność!
– Zimno – odparłem.
Uśmiechnął się mile.
– Nie zdąży pan zmarznąć.
Tantala zobaczy i to, jak żałośnie ściągam buty i stąpam boso po mokrym śniegu.
Obejrzałem się. Przysiadłem na pobliskim pieńku i wielkopańsko wyprostowałem nogi. Skinąłem na pomocnika kata.
– Czego?! – warknął tamten, jeszcze podrostek.
– Ściągnij – polecił mu półgłosem szef.
Chłopak, rad nierad, przykucnął, by zdjąć buty jaśnie wielmożnemu panu Rekotarsowi, potomkowi Maga z Magów Damira. Przypomniała mi się wątła zjawa z rodowego zamku. Jak szybko, swoją drogą, pogodziłem się z prawdą o swym rodowodzie…
Tający śnieg parzył gołe pięty.
– Retano!
Czyżby Tantala nie mogła powstrzymać się od patetycznego występu?
Wiosna… Parszywy los, wiosna idzie…
– Retano!
Krzyk mną wstrząsnął. A także tłumem. Nawet kat podniósł głowę, podobnie jak strażnicy, próbujący powstrzymać rozhisteryzowaną kobietę. W końcu ustąpili w imię miłosierdzia i niewiasta, przedzierając się przez nastawione włócznie, padła na kolana przed skazańcem.
– Retano… kocham cię… i będę… zawsze…
Gorące palce schwyciły mnie za rękę. Konwulsyjnie, jakby mnie chciała zatrzymać. Ledwie powstrzymałem chęć, by wyrwać dłoń.
Co to znowu? Zalane łzami policzki, rozedrgane ręce, błagalny głos. Co ty wyprawiasz, Tantalo?!
Już ją odciągali. Delikatnie, ale stanowczo. Wystarczy tego pożegnania. Ciżba spoglądała ze zrozumieniem. Narzeczona? Żona? Kochanka? Biedaczka…
Zaczekaj, Tantalo. Nie zrozumiałem jeszcze, o co chodzi…
Wlekli mnie do jamy. Krótkowzrocznie zmrużyłem oczy. Tak. Na czarnym dnie kłębiło się życie. Mętnymi odblaskami, pełzaniem, szelestem łusek.
Tam?!
Poczułem grot włóczni na plecach. Przez chwilę uważałem, że lepiej już być przebitym na wylot niż…
– Retano!…
Tantalo, może dlatego to się dzieje, ponieważ i tak umieram?
– W imieniu prawa i księcia Tristana!
Ostrze grotu ukłuło mnie boleśnie w kręgosłup. Straciłem równowagę i jama połknęła mnie, jak mięsożerny kwiat łapie muchę…
Jasne niebo zostało daleko w tyle. Tu pachniało świeżą ziemią, jak w grobie. Wielkie nieba.
Skąd wytrzasnęli tyle żmij? Masywnych jak ręce siłacza, długich jak liny okrętowe, gibkich jak wiły, zawiłych jak splecione pręty ogrodzenia parkowego, ze spłaszczonymi lub okrągłymi łbami, z kapturami i bez, ze wzorem na grzbiecie i gładkich, wijących się i nieruchomych, jakby martwych.
Kat mógł także nawrzucać tu martwych żmij w charakterze rekwizytów. Och, jak szybko człowiek przyswaja teatralny żargon.
Ciągle syczą!
Zdaje się, że ktoś się pochylił nad jamą. Stojący i siedzący na podeście zgromadzili się wokół płotu. Ogrodzenie zaraz pęknie i wpadnie tu paru gapiów do towarzystwa…
Oddalony gwar. Niezrozumiałe okrzyki. Świat ginie w syczeniu, czy tak szumi mi w uszach?
– W imieniu prawa i księcia Tristana!
Uciec z wyciem. Wydałem słabiutki pisk, machnąłem rękami, pośliznąłem się i upadłem prosto na gęsto splecione zimne gadziny. Przed mymi oczami pojawiła się płaska niewielka główka. Rozwarła paszczę, ukazując dwa ociekające jadem kły, ostre jak igły. Małodusznie przymknąłem powieki, ponieważ mgnienie później gadzina wgryzła się w moją twarz.
Nie czułem bólu, tylko nieprzyjemny dotyk chłodnego gadziego pyska. Całkiem inaczej wyobrażałem sobie żmijowe ukąszenie…
Rzuciły się na mnie wszystkie naraz.
Wyskakiwały ku mnie jak na sprężynach. Rozwierały paszcze. Miałem już chyba w ciele ze sto porcji jadu, a w każdym razie powinienem mieć…
Publiczność na górze wrzeszczała. Na dno jamy spadła czyjaś czapka. Siedziałem wtulony plecami w chłodną ścianę ziemi, a żmije obgryzały mnie niczym kość. Teraz czeka mnie okrutna śmierć od trucizny.
Poczułem mdłości. Potem trochę rozbolał mnie brzuch, lecz zaraz przestał. Wrzaski na górze zamieniły się w niezrozumiałe szemrania.
Wstałem na czworakach i zwymiotowałem prosto na ciała gadów. Zareagowały oburzonym sykiem. Publika przycichła. Widocznie wymioty są pierwszą oznaką zatrucia.
Stłumiłem jęk. Miałem przed oczami zapłakaną twarz Tantali.
Setka żywych, wijących się ciał. Nowe odruchy wymiotne. Zaraz przestanę czuć i widzieć. Tam, na górze, kiwają głowami ze zrozumieniem.
– Może by go podnieść? – zapytał kogoś cicho oprawca. Jego głos bez trudu przebijał się przez szum w moich uszach, niczym czarna nić wpleciona w biała przędzę. Przymknąłem oczy.
Od dawna powinienem być martwy. Jestem skazańcem. Nie doczekam wiosny…
– Retano!
Ten głos był ledwie słyszalny. Wybijał się jednak spośród innych, tym razem czerwona nić w białym kłębku. Rozkleiłem powieki.
Niedaleko, przy samej ścianie, wiły się spiralnie dwa zielonkawe kształty. Tej pary nic nie obchodziły książęcy rozkaz, publiczna egzekucja ani inne sprawy. Dwoje gadzin oddawało się najważniejszej rzeczy z ich punktu widzenia, to znaczy aktowi miłosnemu.
– Podnosić!
W jamie zrobiło się ciemniej, szum się oddalił. Żelazny hak wbił się w mój bok. Pierwszy prawdziwy ból podczas egzekucji. Machinalnie uczepiłem się żelaza, pragnąc osłabić cios. Na górze było teraz cicho, tylko dwa głosy wymieniały się krótkimi, niezrozumiałymi słowami.
Dziwne narzędzie wyciągnęło mnie na górę. Trzymałem się kurczowo drzewca, mając nadzieję uniknąć krwawej wybroczyny w boku. Jasne niebo przybliżyło się gwałtownie. Po chwili wydawało mi się, że cały świat tonie w gęstej śnieżycy…
Wyczułem pod plecami rogożę. Wszystko lepsze niż goła ziemia.
– Panie doktorze, proszę zgodnie z prawem stwierdzić zgon.
Podniosłem głowę.
Wysoki, długowłosy mężczyzna stał o dwa kroki i patrzył na mnie szeroko rozwartymi oczami.
– Panie doktorze! Proszę zgodnie z prawem i wolą księcia Tristana… stwierdzić zgon!
Mocny człowiek.
Lekarz zbliżył się. Był niewysoki, chuderlawy i wystraszony. Drżącą ręką sięgnął po mój nadgarstek, lecz nie odważył się go dotknąć. Spojrzał błagalnie na mężczyznę z łańcuchem.
– W imieniu prawa! – warknął tamten.
Lekarz wcisnął głowę w ramiona i z ociąganiem wziął mnie za rękę.
W ślad za nim spojrzałem na własną dłoń.
Po prostu ręka. Moja ręka. Bez żadnych śladów ukąszeń.
Czysta skóra. Poczerwieniała z zimna. Długie palce. Arystokratyczne, parszywy los!
A wyżej, na podciągniętym mankiecie wystawała główka srebrnej szpilki.
– Tak – ledwie słyszalnie wymamrotał lekarz. – Badanie zakończone. Przestępca jest martwy.
Przełknąłem ślinę. Gdzieś tam, w oddali strażnicy wypychali drzewcami włóczni protestującą gawiedź. Siepacz odwracał oczy, młodociany podręczny czkał, starszy patrzył ponuro w rozmiękłą glebę. Lekarz westchnął przeciągłe.
– Prawo się dokonało – oznajmił triumfalnie człowiek z łańcuchem.
Poruszył ustami, odprowadził wzrokiem wronę, niespiesznie przemierzającą niebo nad dziedzińcem. Spojrzał mi prosto w oczy.
– Czarodziej?
– Nie – powiedziałem, z trudem poruszając wargami.
– W imieniu księcia Tristana – powtórzył namiestnik po raz ostatni.
W jego głosie przebijało zmęczenie.
Najbardziej obawiałem się, że odwracając oczy, pochowają mnie żywcem na dziedzińcu. Prawo się dokonało. Przestępca umarł.
Na szczęście gorliwość namiestnika nie sięgała aż tak daleko. Ciemną mroźną nocą wywiedli mnie na pustkowia i oznajmili świszczącym szeptem, że jeśli jeszcze kiedykolwiek pojawię się na ziemiach księcia Tristana, zostanę powieszony bez sądu.