Ten, który mnie wyprowadził, z rozkoszą zacisnąłby pętle na mojej szyi, najlepiej od razu. Być może tylko strach przed praworządnym władcą uratował mnie przed samosądem, jak by nie było, biegłem po zamarzniętym śniegu, po skrzypiącej, białej pokrywie, biegłem tak, że w końcu straciłem oddech.
– Jesteś genialną aktorką – orzekłem głucho.
Droga była szeroka i wydeptana. Prawdziwy trakt. Wozy, będące teraz saniami, sunęły prawie bezdźwięcznie. W szerokich, srebrnych koleinach, ciągnących się za płozami, odbijało się słońce. Ja i Tantala siedzieliśmy plecami do woźnicy i patrzyliśmy, jak coraz dalej zostawiamy za sobą księstwo Tristana.
– Jesteś genialną aktorką. Prawie uwierzyłem.
– Trudniej grać w prawdziwym życiu – stwierdziła niechętnie Tantala.
– Inaczej by mnie…
– Tak.
Potarłem talizman na rękawie.
Nie chciałem, żeby wiedziała o moim rozczarowaniu. Przez chwilę – czegóż wymagać od śmiertelnika – chciałem wierzyć, że naprawdę mnie kocha i opłakuje. Byłem mile połechtany. Tak, czy owak jest zdolną kobietą.
– Do tej pory nie rozumiem, jak działa ta rzecz – mruknąłem, patrząc w niebo. – Gdzie jest siła? A gdzie władza? Wolno domniemywać, że gdyby żmija ukąsiła mnie w lesie, pewnie bym umarł? I żadna szpila…
Tantala uśmiechnęła się.
– Chyba ze sto razy kąsały mnie żmije. Trzeba rozciąć rankę, wyssać jad… i przeżyjesz.
Zadrżałem.
Przestała się uśmiechać.
– Żmije były narzędziami księcia. Spełniały jego wolę. Wolę władzy, Retano…
– Gdyby wyrok był sprawiedliwy – mruknąłem ledwie słyszalnie – ale nie był. Tu nie tylko chodzi o władzę. Także o absolutną sprawiedliwość.
Wykrzywiła usta.
– Nie ma takowej. Tristan zakazał pojedynków… lecz na przykład w mieście Kawarren pojedynek jest częścią tradycji, sprawą honoru. Egert Soll zabił kiedyś w ten sposób człowieka i został za to przeklęty…
Zakrztusiłem się, jak zwykle w najmniej odpowiednim momencie. Zakaszlałem, odsuwając się od Tantali, która chciała klepnąć mnie w plecy.
– Ja tego czło… ka… nie zabiłem!
Drgnęła. Spojrzała na mnie z niedowierzaniem.
– Nie zabiłem! – powtórzyłem, zaczerwieniony od kaszlu i niesprawiedliwości. – Ci świadkowie… Klepnij!
– Czy to prawda? – zapytała, a jej głos zadźwięczał dziwnie grobowo.
– Przysięgam na Maga z Magów! – powiedziałem szczerze.
Może mi się zdawało, lecz moja towarzyszka westchnęła z ulgą.
Okrążyliśmy niegościnne księstwo, co kosztowało nas dodatkowy tydzień drogi. Alanie śniły się po nocach koszmary.
Całymi dniami siedziałem obok niej w naszych saniach i opowiadałem historię swego życia. Z dnia na dzień przychodziło mi to z coraz większym trudem, tym bardziej, że wydawało się, iż Alana wcale mnie nie słuchała.
W pierwszej większej osadzie zapytałem o lekarza. Skwapliwie wskazano mi bogaty dom przy głównej ulicy, naprzeciwko siedziby starosty. Lekarz przechwalał się swoją uczonością, był rumiany i wyniosły. Zażyczył sobie sporej zapłaty i długo oglądał białą rączkę obojętnej na wszystko chorej, by w końcu autorytarnie stwierdzić, że trzeba puścić krew. W następnej chwili pycha znikła z jego twarzy wraz z rumieńcem, bo chwyciłem go za kołnierz, nazwałem szarlatanem i zażądałem zwrotu pieniędzy. Może sobie przepisywać puszczanie krwi swoim omamionym pacjentom, ale nie mojej żonie!
Kindżał wysunął się z pochwy i schował się ponownie. Lekarz milczał, zbielały jak chusta. Alana pozostawała kompletnie beznamiętna. Rozwarłem palce, puszczając koronkowy kołnierz.
– Medycyna jest bezsilna – oznajmił lekarz, usiłując zachować resztkę godności. – Skoro jest pan taki nerwowy… idźcie do staruchy za miastem. Do znachorki. Będzie czyniła gusła nad żabim udkiem… z tym samym rezultatem. Tylko taniej!
Zgarnąłem z biurka swoje monety, wziąłem Alanę pod ramię i wyszedłem.
„Starucha" wcale nie była stara. Zgodnie ze swą profesją, mieszkała samotnie. Okrywała się grubym płótnem, a chusta zakrywała jej czoło do samych brwi. Miała około trzydziestki. Żadna kobieta nie zdołała jeszcze ukryć przede mną swego wieku.
Długo zaglądała w oczy Alanie, mamrocząc, a potem próbowała zadawać jej pytania, lecz uciąłem owe próby. Znachorka nachmurzyła się i postanowiła zbadać pacjentkę w cztery oczy. Znowu się nie zgodziłem. Jeszcze tego by brakowało, bym zostawił chorą żonę sam na sam z tą podejrzaną guślarką. Tym bardziej, że od samego początku nie bardzo wierzyłem w sukces tego przedsięwzięcia. Sam siebie przeklinałem w myślach za tę nierozważną, zasugerowaną przez lekarza, decyzję…
W końcu „starucha" postanowiła porozmawiać ze mną. Wyprowadziłem delikatnie Alanę na zewnątrz. Mimo wiatru, ranek był dosyć pogodny.
– Coś ukrywacie – stwierdziła znachorka z urazą. – Gdzie była i co się z nią stało. Ona odchodzi. Odeszła już daleko. Trudno ją będzie dogonić.
– Co? – zapytałem, czując w głębi serca pustkę i chłód.
– Przywiążcie ją do siebie – powiedziała szeptem – żeby zatrzymać. Przecież jest pan przystojny…
Ostatnie słowa z pewnością nie były w stylu „staruchy". Znachorka zerkała spod ciężkiej chusty. Zauważyłem, że jej niebieskie oczy są przepełnione goryczą.
Zadrżała pod mym spojrzeniem. Odwróciła się spiesznie.
– Niech ją pan zatrzyma, przykuje do siebie. Jak na haczyku…
– Co ty bredzisz – burknąłem zmieszany. – Dokąd ona… odchodzi?!
Westchnęła przeciągle.
Niech pan zrobi jej dobrze. Niech wraca.
– Alano, czego byś chciała?
Niczego. Patrzyła przeze mnie jak przez szybę, jej oczy były puste i spokojne. „Odeszła już daleko".
– Alano, wkrótce dotrzemy na miejsce. Ojciec pewnie zatęsknił… Ty pewnie także?
Milczała. Było jej wszystko jedno.
Rozpaczliwie starając się zająć ją historiami, znalazłem w teatralnych kutrach różne rekwizyty, między innymi latawiec w formie długiego, kolorowego smoka. Widocznie wystawiali też bajki dla dzieci.
Dzień był wietrzny. Smok uniósł się wysoko. Jasna kropka na niebie, bielejąca jak w dniu mej egzekucji. Okazało się, że nie powiedzieli jej o sądzie i wyroku. Nie chcieli jej straszyć i chyba słusznie zrobili.
Alana podniosła głowę. Być może fruwające wśród obłoków cudactwo przypomniało jej szczęśliwe lata ciepła domowego ogniska. Usteczka mojej żony drgnęły, gotowe wygiąć się w uśmiechu. W tym momencie sznurek się urwał i latawiec poleciał samodzielnie, pikując w dół.
– Zrobimy drugi – powiedziała Tantala.
Konie ledwo ciągnęły. Obiegłem dookoła powóz i zbiegłem skrótem w dół, wzniecając śnieżne tumany.
Znajdowała się tutaj rzeka, nieruchoma i biała z ciemną plamą przerębli u przeciwległego brzegu. Wiatr leniwie włóczył mojego smoka po porowatym śniegu i grubym lodzie. Chlastał ogonem.
Zatrzymałem się. W oddali skrzypiały płozy. Karawana odjeżdżała coraz dalej. Wskoczyłem na lód, zamierzając chwycić smoka za ogon przyozdobiony kokardkami.
Nie w czas.
Być może tutaj czerpali wodę. A może głębokie pęknięcie zasypał śnieg. Jak by nie było, zamarznięta rzeka otwarła ciemne usta i wchłonęła mnie po szyję.
Z trudem łapałem oddech. Nie miałem możliwości krzyczeć. Miotałem się w gęstej, lodowatej kaszy, łamiąc paznokcie i kalecząc dłonie o krawędzie kry.
– Retano!
Tantala zbiegała po skłonie zamiatając śnieg ciemnym skrajem płaszcza. Zatrzymała się. Zamachała rękami, przyzywając kogoś na pomoc. Miotała się, nie wiedząc do kogo biec: do Bariana po pomoc, czy do mnie.